niedziela, 21 listopada 2010

Wspomnienie pani Janiny - historia życia

Panią Janinę poznałam, kiedy przychodziłam do mojej babci, która w ostatnich kilku latach swojego życia znajdowała się w hospicjum. Kiedy wchodziło się tam, zawsze witał wpierw ten charakterystyczny zapach starości. Nie jest to przyjemny zapach i każdy, kto opiekował się kiedyś starszymi osobami, wie co mam na myśli. Potem korytarz – niektórzy siedzieli patrząc się w dal pustym wzrokiem. Zawsze zastanawiałam się patrząc na te oczy – gdzie jesteś człowieku, gdzie ugrzęzłeś, gdzie zagubiła się Twoja dusza? W jakiś sposób ciągnie mnie do takich zagubionych dusz. Moja babcia też była zagubiona. Mogłam tylko siedzieć obok i trzymać ją za rękę, lub głaskać, z nadzieją, że ten kontakt fizyczny przebija się do jej świata. Siedząc tak milcząca przy jej łóżku zaczęłam rozmawiać z pewną kobietą, która zajmowała łóżko obok. Mimo wieku, a miała 94 lata, była wciąż niezwykle sprawna umysłowo. Uwielbiałam jej słuchać, zwłaszcza prosiłam ją o dzielenie się ze mną historiami jej życia. Robiła to chętnie, ponieważ nigdy nikt nie interesował się jej życiem, a rodzina w ostatnich latach nie traktowała poważnie tego co mówiła. Do dziś jej osoba i jej historia są dla mnie źródłem jakiejś życiowej nadziei. Siedziałam więc koło babci, a słuchałam pani Janiny – bo tak nazywała się ta wyjątkowa osoba.

Moje wspomnienia tych historii dzisiaj nie są świeże i będzie mi trudno je odtworzyć. Nie będę się koncentrowała na historycznej poprawności – ponieważ realia II wojny światowej pozostają zupełnie poza moimi zdolnościami wyobraźni. Raczej chcę pamiętać istotę tego, co mi opowiadała. Dlatego nie będzie tu logiki i porządku historycznego, ani wiernego oddania rzeczywistości wojennej, ani chronologicznego porządku. Podczas rozmowy takie szczegóły nie są istotne i nie chcę się ich trzymać także teraz. Weźcie więc poprawkę, że kiedy piszę „łóżko” w obozie, to chodzi pewnie o drewnianą pryczę, a jeśli coś dzieje się po tym, co było później, to także nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko to, że te wydarzenia miały miejsce naprawdę i składają się na czyjeś konkretne życie, konkretną historię. A kolejność wydarzeń i właściwe słowa opisujące tamtą rzeczywistość nie są w tym momencie istotne.

Jej historia w moich wspomnieniach zaczęła się w dzień wybuchu Powstania Warszawskiego. Pani Janina mieszkała ze swoim jedynym ukochanym synkiem Ignasiem – miał on myślę wtedy ze 3 latka. O mężu nie wspominała, ale przypuszczam, że był on już na wojnie, ponieważ podczas tego wydarzenia go nie było. Tego dnia, a muszę dodać, że nikt nie spodziewał się, ani domyślał się wybuchu, pani Janina wyszła dosłownie na chwilę z domu. Po co? Nie wiem, może poszła do sklepu, może poszła załatwić coś w innym budynku. Wiem tylko, że wyszła dosłownie na chwilę – zamknęła Ignasia  w domu, bo miała za chwilkę wrócić. Jednak nie wróciła. Nieoczekiwanie i nagle wybuchło Powstanie i do domu wrócić już nie mogła. Co więcej, została zaaresztowana i zabrana do obozu – nie wiem gdzie mieścił się ten obóz, pamiętam tylko, że był otoczony drutem kolczastym, że sąsiadował z obozem jeńców ukraińskich oraz, że ludzie będący tam spali na drewnianych pryczach. Nie był to jednak obóz śmierci.

Nie chcę nawet wyobrażać sobie, co tam przeżywała – co może przeżywać matka, która zostawiła syna na chwilę w domu i teraz prawie jest pewna, że nie miał szans przeżyć. Wspomniała na sen, który miała poprzedniej nocy – szła po schodach do góry, a za nią szedł Ignaś. Wokół nich było morze, wielkie i przerażające, aż po horyzont. Pani Janina bała się i uważała na każdy schodek, ponieważ nie umiała pływać. Trzymała Ignasia za rękę, a on szedł za nią. W pewnym momencie Ignaś się poślizgnął i wpadł do wody. Pani Janina nie mogła go ratować, ponieważ nie umiała pływać. Jakże proroczy wydał się jej ten sen, kiedy znalazła się w obozie. Próbowała szukać kogoś, kto mógłby coś wiedzieć o losach jej synka. Któregoś dnia spotkała sąsiadkę, która opowiedziała jej, że jej synek został zabrany z domu przez jej brata, ale wszyscy schowali się w piwnicy i zginęli od bomby, która zmiażdżyła cały dom.
Pani Janina opowiadała mi jak bardzo winiła się za śmierć Ignasia, jak nie potrafiła wybaczyć sobie tego wyjścia, tego, że nie zrozumiała swojego proroczego snu. Miała ogromne pretensje do Boga i Matki Boskiej, ponieważ przy chrzcie oddała w sposób szczególny chłopca opiece Matki Bożej. To doświadczenie spowodowało, że straciła wiarę i odwróciła się od Boga.

Nie wiem jak długo przebywała w tym obozie, wiem jednak, że podczas tego pobytu pracowała u pewnej Niemki, robiła u niej w ogrodzie. Któregoś dnia będąc poza obozem i służąc Niemce znalazła się w dużej grupie ludzi, kiedy w niedużej odległości wybuchła bomba. Straciła przytomność i odzyskała ją dobrych kilka metrów dalej na stole krawca. Okazało się, że wybuch był tak duży, że w pobliskiej pracowni krawieckiej wybiło całe wejście i z dużym rozmachem wrzuciło ją do pomieszczenia. Pamięta, że jak się obudziła, to sądziła, że nie ma nóg, ponieważ ich nie czuła. Na szczęście okazało się, że nogi są i wkrótce odzyskała w nich czucie.

Któregoś wieczora, lub nocy, kiedy leżała na swojej pryczy i płakała za synkiem, usłyszała, że do pomieszczenia wszedł jakiś żołnierz. Nie patrzyła, ponieważ miała głowę ukrytą w rękach, słyszała tylko miarowe stukanie żołnierskich butów o posadzkę. Żołnierz zatrzymał się przy jej łóżku. Nie odwróciła się, aż usłyszała głos tak bardzo jej znany – głos jej własnego brata: „Nie płacz Jaśka. Ignaś żyje”. I tyle. Kątem oka zobaczyła tylko znikającą figurę człowieka w żołnierskim ubraniu – postać jej brata. Pani Janina przerażona, że traci zmysły, zaczęła wypytywać inne osoby, czy nie widziały żołnierza, nikt jednak nie widział. A wydarzenie to zostawiła w swoim sercu – z mieszaniną nadziei w otchłani rozpaczy, i przerażenia, że zaczyna tracić zmysły.

Pod koniec wojny wróciła do Warszawy na gruzy swojego domu. Stała nad gruzowiskiem z nadzieją, że znajdzie choć fragment, jakieś resztki po swoim ukochanym synku. Kiedy tak rozkopywała gruz podeszła do niej dziewczynka, która widocznie pamiętała panią Janinę, mówiąc, że Ignaś żyje i że go widziała. Jak jednak można przyjąć takie słowa małej dziewczynki? Pani Janina dobrotliwie popatrzyła mówiąc: „rozumiem, że widziałaś jakiegoś Ignacego, ale na pewno nie był to mój syn”. Dziewczynka jednak upierała się, że widziała jej Ignasia i że może do niego zaprowadzić. Kobieta, bez nadziei wstała i poprosiła, aby dziewczynka ją zaprowadziła. I zaprowadziła do pewnej rodziny, która podczas powstania przygarnęła chłopca. Pani Janina zobaczyła go. Wychudzonego, kaszlącego, mizernego. Swojego synka.

Brat pani Janiny faktycznie wyciągnął chłopca z mieszkania. Nie wiemy co dalej się z nimi działo, wiadomo tylko, że brat zginął. Być może właśnie w momencie śmierci odwiedził siostrę. Chłopiec został sam. Przeżył, ponieważ przygarnęła go obca rodzina.

Pani Janina pragnęła przeprosić Boga za utratę wiary. Poszła do kościoła, w którym pracował tylko jeden ksiądz. Był to człowiek surowy i oschły i bardzo bała się spowiedzi u niego. Kiedy jednak przyszła dowiedziała się, że ów ksiądz jest chory i nie przyjmuje spowiedzi. Wtedy kątem oka zobaczyła, jak do jednego z konfesjonałów wchodzi jakiś inny ksiądz. Podeszła do niego, przyklęknęła i zamierzała rozpocząć swoją spowiedź, kiedy usłyszała: „Janino, Bóg Ci wybaczył, bardzo Cię kocha”.
Więcej nie zobaczyła tego księdza w tym kościele.

Tymczasem z wojny wrócił mąż. Powrócił żywy! Był jednak ciężko chory, miał gangrenę. Pani Janina opowiadała mi, że nie wpuszczano jej do męża w szpitalu, ponieważ musiał być odizolowany, więc ona z wielkiej tęsknoty przytulała mury szpitalne. Siadała przy budynku i przytulała się do zimnych murów. Jednak w końcu mąż wyzdrowiał i choć amputowano mu nogę – przeżył i mógł wrócić do rodziny. Pamiętam jak pani Janina opowiadała mi, że ciągnęła go jeszcze słabego na sankach do mieszkania. Do mieszkania…oczywiście po wojnie ludzie nie mieli swoich mieszkań. Czasem jak trafili na dobrą wolę odpowiednich osób dostawali jakieś puste mieszkania, które przetrwały znieszczenia. Pani Janina miała wiele szczęścia, choć trudno mówić o szczęściu wiedząc, co wydarzyło się potem. Jednakże mieszkanie dostali. A dostali dzięki temu, że pani Janina poszła się starać o mieszkanie razem z Ignasiem. A człowiek, który rozdysponowywał mieszkania znał Ignasia, ponieważ wcześniej przez jakiś czas przebywał w gronie ukrywających się osób, wśród których był także chłopiec. I tym oto zbiegiem rodzina otrzymała nowy dom.

Wydawać by się mogło, że nic do szczęścia więcej nie było potrzebne. Ale historia potoczyła się inaczej. Jednak wojna zrobiła coś z ludźmi. Także z mężem pani Janiny. Nie trzeba było długo czekać na następną tragedię. Wkrótce mąż pani Janiny poznał kobietę (być może znał ją już wcześniej), w którą chciał zamieszkać. Zwrócił się do pani Janiny, żeby wzięła Ignasia i się wyprowadziła, ponieważ on zamierza mieszkać w ich mieszkaniu z inną kobietą. Trudno zrozumieć i pojąć, co może stać się z człowiekiem podczas wojny. Ale to coś stało się niewątpliwie z mężem pani Janiny. Pani Janina opowiadała mi o swoim przerażeniu i zawodzie, o kolejnym pęknięciu serca. Gdzie ona miała się teraz podziać z małym chłopcem, który wciąż miał słabe płuca i dopiero co wyszedł z zapalenia płuc? Powiedziała mężowi, że gdyby była sama, mogłaby się wyprowadzić, ale z dzieckiem, gdzie ona się podzieje? W odpowiedzi na to mąż pani Janiny wywiózł chłopca bez jej wiedzy i zgody gdzieś w Polskę.

Ledwo odzyskany syn teraz znów został zabrany. Myślę, że tego nie można sobie w żaden sposób wyobrazić. Historia już nie raz nam pokazała, że duchowa śmierć człowieka może doprowadzić do takiego zła, jakiego nigdy nikt nie byłby w stanie sobie wyobrazić. Pani Janina straciła nadzieję.
Któregoś dnia połknęła dużą dawkę leków i położyła się.

Tego samego dnia matka pani Janiny weszła do Warszawy po 6 dniach marszu. Niosła ze sobą chleb, który chciała przekazać córce. Znalazła nieprzytomną córkę na łóżku.
Kiedy pani Janina odzyskała przytomność w szpitalu pochylała się nad nią siostra zakonna. Pierwsze słowa jakie usłyszała to „jak Pani mogła zrobić coś takiego?! Jak można?!” i te chłodne słowa uderzyły ją. Obudziła się, ale nie miała po co żyć. Ponownie straciła przytomność.

Wtedy siostra męża namówiła go, żeby jednak przywiózł chłopca. Naciski musiały być duże, bo człowiek ten w końcu przywiózł chłopca.
W szpitalu, już po odzyskaniu świadomości, pani Janina była doglądana przez pewną młodą lekarkę. Ta kobieta okazała jej wiele zrozumienia i miłości. Kiedy przy łóżku znów pojawiła się wspomniana wcześniej siostra zakonna, lekarka ta powiedziała do niej: „Pani tego nie rozumie, ponieważ nie ma Pani dzieci”. Z każdym gestem miłości, którą okazywała pani Janinie lekarka, wracało do serca pani Janiny życie. Po latach wspomniała, że miłość tej kobiety dała się siłę, żeby wrócić do życia. Stanowiła zaczątek nadziei.

Małżonkowie rozstali się. Mąż zamieszkał z kobietą. Pani Janina została z Ignasiem. Ignacy stał się mężczyzną. Pani Janina pokazywała mi piękne fotografie tego przystojnego mężczyzny. Nie pamiętam już, kim stał się on będąc dorosłym. Wiem tylko, że pokochał i poślubił kobietę, którą zresztą poznałam podczas odwiedzin pani Janiny. Ignacy jednak w młodym wieku zmarł – na raka przewodu pokarmowego. W ostatnich miesiącach otrzymywał silne dawki leków przeciwbólowych.

Na pogrzeb przyjechała rodzina. Sama pani Janina nie mogła już w nim uczestniczyć. Miała poważne problemy z chodzeniem. Fakt, że nie mogła osobiście pożegnać swojego syna, był dla niej bolesny. Po pogrzebie rodzina przyjechała do niej, aby złożyć kondolencje. W pewnym momencie pani Janina zobaczyła w swoim pokoju trumnę z ciałem Ignasia. Mogła dokładnie zobaczyć jak wygląda, w co jest ubrany i jak wygląda jego trumna. Zaskoczona tym zjawiskiem zaczęła pytać zgromadzone osoby, czy coś widziały. Nikt nic nie widział, i mimo że pani Janina znała szczegóły wyglądu swojego syna, rodzina coraz bardziej zamykała się na dziwne opowieści starszej kobiety. Wśród rodziny nikt już jej nie słuchał, ani tym bardziej nie wierzył. Także synowa.

Historia życia tej kobiety zawierała w sobie jeszcze wiele zdarzeń, których nie opisałam. Raz mąż uratował ją podczas łapanki kobiet dla Niemców, kiedy została wytypowana, mąż podał jej swoje kule i kazał podwinąć nogę. Wtedy pani Janina wystawiła do przodu swojego „kikuta” i uniknęła branki.
Innym razem uniknęła śmierci. W Warszawie bieda i trudne warunki stanowiły pożywkę dla rozwijania się przestępczości, coś na kształt dzisiejszych mafii– brudnych interesów. Często konflikty, bądź nie wywiązywanie się z obietnic były rozwiązywane bardzo prosto – strzałem w głowę (nie musze dopowiadać, że to Polak Polakowi). Pewnego razu pani Janina została przez takich „likwidatorów” wzięta za kogoś innego, kogo szukali. Kiedy wychodziła z domu podbiegli do niej, przewrócili ją i wycelowali w głowę. Kula lekko zraniła skroń. W tym momencie z okna wychylił się mąż pani Janiny, a zabójcy uciekli.

Było także wiele innych cudownych ocaleń w życiu pani Janiny. I w tym wszystkim wielkie cierpienia. Niezrozumienie, samotność, izolacja. A jej serce pozostało żywe. To był wspaniały człowiek. Wierzę, że od wielu osób, które teraz siedziały, lub leżały w hospicjum, mogłam usłyszeć wielkie historie. Nawet jeśli nie były chwalebne. Jak teraz podchodzę do starszych ludzi, patrzę im w oczy i myślę, jaką historię życia kryją. Mam także nadzieję, że w niebie znalazł się mąż pani Janiny. Że jeśli nie zdążył otworzyć oczu za życia, zobaczył to po śmierci.

Przy łóżku pani Janiny w hospicjum stała metalowa ikonka Matki Bożej Licheńskiej. W tamtym czasie zwróciłam na nią szczególną uwagę – ponieważ oddawałam swoje cierpienia i nadzieje na wyzdrowienie właśnie tej Matce. Jednocześnie pamiętam swoje rozmowy z panią Janiną o śmierci. Nie bała się jej. Choć żal jej było tego, czego za życia nie doświadczyła. Któregoś razu poprosiłam ją, żeby, kiedy ja umrę, przyszła po mnie, wyszła po mnie. Mówiłam jej o swoim lęku przed śmiercią, o swoim cierpieniu i prosiłam, żeby mi obiecała, że będzie o mnie pamiętać. Wierzę, że ona właśnie będzie wśród tych, którzy po mnie wyjdą..

28 czerwca 2006 roku szłam do hospicjum odwiedzić już tylko panią Janinę. Moja babcia zmarła wcześniej. Jednak tego dnia jej łóżko stało puste i zaścielone…

Jedyne co zostało na szafce obok łóżka to metalowa Matka Boska Licheńska. Stoi  zawsze koło mojego łóżka. I za nią pani Janino i za wszystko, czym się ze mną podzieliłaś, dziękuję.

Dziś odwiedzam ich na cmentarzu powązkowskim. Leżą w jednym grobie i wierzę, że są w jednym Niebie. Stojąc nad mogiłą przypominam sobie jej twarz, jej uśmiech i jej głos. Z każdym rokiem coraz trudniej z pamięcią, ale w moim sercu żyją też jej historie, jej doświadczenia.

niedziela, 7 listopada 2010

Czy diabeł czai się za każdym rogiem?

Wśród różnych dróg, którymi próbowałam chodzić w krainie katolicyzmu, pojawiła się także specyficzna powiedziałabym (bo trudne to są wszystkie duchowe drogi), droga w pobliżu szatana. Szukając pomocy dla mojego udręczonego ciała i psychiki trafiłam do niewątpliwie niezwykłego człowieka, księdza egzorcysty. Już od dłuższego czasu, oprócz indywidualnych modlitw, prowadził on specjalne nabożeństwa z egzorcyzmami, dla osób, które cierpiały na różnorodne udręczenia duchowe i fizyczne.  W tamtym czasie taki człowiek jak ksiądz Jan, był dla mnie kimś podnoszącym na duchu i karmiłam się u niego nadzieją.  Sam kapłan – ze swoim ciepłem i charakterem dobrego i wyrozumiałego „dziadka”, który bierze w opiekę wszystkich cierpiących ludzi (a niewątpliwie w jego otoczeniu było ich wielu) był źródłem wielkiego wytchnienia, ale także – przez specyfikę jego posługi była źródłem wielu lęków. Byłam świadkiem wydarzeń, które dały mi wiele do myślenia.

Przede wszystkim pierwszy szok to momenty, w których uczestniczyłam w egzorcyzmach, jako pomocnik lub obserwator. Jak przeciętny katolik o egzorcyzmach słyszałam tylko, to z jakichś horrorów, to czasem z niegrzeszących inteligencją gazet, albo czytałam o tym w Biblii. Nie słyszałam jednak nigdy wcześniej o tym, że dziś takie rzeczy mają miejsce. I mimo, że w dzieciństwie, a także dorosłym już wieku wielokrotnie doświadczałam lęku przed duchami, nic w zasadzie nie wiedziałam o egzorcyzmach. Także pierwsze doświadczenie było dla mnie wstrząsające – bałam się. Widziałam jak kilka osób trzymało jedną osobę, która miała dużo siły, przewracała oczami, krzyczała i rzucała się. Widziałam także pojawiające się na skórze znaki. W tamtym okresie miałam wrażenie, że odczuwam wielką siłę i potęgę szatana i przerażało mnie to. Mimo, że ksiądz, a pytałam go o to wielokrotnie, nie bał się nigdy szatana i jego siły, zawsze powtarzał, że szatan jest już zwyciężony, a to się dzieje za wiedzą i pozwoleniem Boga, który jest ponad szatanem (jak trudno zrozumieć, że Bóg się na coś takiego zgadza, ale to problem znacznie większy, na który nikt jeszcze nie znalazł odpowiedzi – zgody wszechmocnego Boga na zło w świecie). Po takich doświadczeniach odnosiłam wrażenie, że moja psychika, moje ciało w jakiś sposób są poddawane udrękom przez samego szatana (trudno w takich warunkach nie myśleć inaczej), co z czasem wpędzało mnie w poczucie coraz większej bezradności i przerażenia. Nie widziałam, ani nie doświadczałam bowiem siły Boga, a widziałam co szatan wyprawia z człowiekiem.

W tamtym czasie nie rozumiałam do końca słów świętej pamięci księdza Romana Indrzejczyka – wspaniałego człowieka – ofiary tragedii smoleńskiej z 10 kwietnia, który mówił mi, że choć działanie egzorcystów jest godne pochwały i potrzebne, często może, zwłaszcza osoby, których udręki są bardziej spowodowane zaburzeniami psychicznymi, doprowadzić do eskalacji lęku i poczucia bezradności, a wykrzywić obraz Boga. Ale przyszedł czas, że wspomniałam jego słowa i przyznałam mu całkowitą rację. Stało się to w momencie, kiedy jedna z osób, w której egzorcyzmie uczestniczyłam (a był to naprawdę smutny i przerażający widok) przyznała mi się, że każdy z tych egzorcyzmów był udawany i od tamtego czasu więcej ich nie miała. Sam egzorcyzm przynosił tej osobie wiele korzyści – począwszy od opiekuńczej postawy wielu osób dookoła, a skończywszy na postawie samego kapłana, który okazywał wiele ciepła i serca. Na początku trudno było mi to wszystko zrozumieć, ale z czasem dotarło do mnie, że człowiek jest naprawdę bardziej skomplikowany niż sądziłam, a działanie szatana jest znacznie większą tajemnicą, niż ta którą znamy z horrorów.

Dziś jak o tym myślę, mam wrażenie, że spora część „klientów” egzorcystów faktycznie ma przede wszystkim problemy psychiczne – co potwierdza również czołowy włoski egzorcysta Gabriele Amorth w swojej książce „Śledztwo w sprawie szatana”. I mimo, że często z egzorcystą współpracują psychologowie i psychiatrzy, rozróżnienie faktycznych udręk spowodowanych przez szatana (bo nie mam na myśli opętania, które jak się zdaje można jakoś odróżnić od choroby psychicznej) nie jest takie proste. Myślę, że jednak na cały ten temat nie ma prostych odpowiedzi – bo to należy do znacznie większej tajemnicy, niż to co jesteśmy w stanie zrozumieć. W zasadzie zostały mi dwie myśli – że szatan działa (w to nigdy nie wątpiłam), ale że równie dobrze może maczać swoje palce nawet w najzwyklejszych zaburzeniach psychicznych, a nie tylko spektakularnych opętaniach, o czym po prostu nie musimy wiedzieć (ale my tej granicy nigdy nie będziemy w stanie określić), oraz że należy być niezwykle ostrożnym w dopatrywaniu się w każdym działaniu, cierpieniu, bądź innej religii jego działania (jak robią to niektóre ruchy religijne i osoby w kościele katolickim).

Moje doświadczenia i lęki z tamtego okresu były mocno wzmacnianie przez ruchy zielonoświątkowe – w swoim podejściu do New Age, homeopatii, jogi, medycyny i religii wschodu. Niektórzy dość dosadnie pisali właśnie o duchowości wschodniej – jak o. Verlinde w książce „Bóg wyrwał mnie z ciemności” podkreślając rolę szatana w tego typu duchowości. Ponieważ pierwszym lekarzem, który stwierdził u mnie nerwicę lękową była doktor nauk medycznych, która leczyła homeopatią, to właśnie homeopatia była lekiem, który brałam w pierwszym, najtrudniejszym roku. I chociaż nie pomagała mi ona, to stanowiła jakąkolwiek deskę ratunku w tamtym czasie. Jednakże potem, kiedy znalazłam się w tym specyficznym duchowym środowisku wiele osób powtarzało mi, że to roczne branie homeopatii dało dostęp szatana do mnie i być może dlatego nie mogę teraz z tego wyjść. Ludzie udzielali mi wiele mądrych rad – a to miałam się wyspowiadać, a to miałam się wyrzec homeopatii, a to miałam poddać się egzorcyzmom – co jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że szatan czai się wszędzie, nawet w aptece, że czai się także wtedy, kiedy nie chcę mieć z nim nic wspólnego, i że mogę go wpuścić do swojego życia zupełnie nieświadomie. Nadal oczywiście uważam, że należy być ostrożnym, jednakże pragnę także wierzyć, że znacznie ważniejsze jest szukanie Boga i pragnienie bycia z nim, a nie koncentrowanie się na unikaniu diabła, który czai się za rogiem.
Jak to pięknie podsumował Tomas Halik w swojej książce „Drzewo ma jeszcze nadzieję”:
Zwłaszcza w ostatnim czasie i w naszym kraju nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że wielu zielonoświątkowców więcej uwagi poświęca „duchom zła” niż Duchowi Chrystusa. Jeśli liberalne chrześcijaństwo zbyt szybko wyprowadziło diabła z salonów religii humanistycznej, to z kolei fundamentaliści i zielonoświątkowi „charyzmatycy”  gorliwie się nim zajmują, przypisują mu niezwykle ważne miejsce w dzisiejszym świecie i odkrywają go za każdym rogiem; w tych kręgach kościelnych egzorcysta znów stał się atrakcyjnym zawodem.(..)
Nie wątpię, że nasz świat potrzebuje egzorcyzmu i egzorcystów, jednak ci, którzy do tego zadania tak skwapliwie się garną, powinni mieć świadomość związanego z nim ryzyka; diabeł jak wiadomo jest doświadczonym dialektykiem – a ci, którzy wzorem świętego Prokopa chcą razem z nim orać, mogą przy swojej wielkiej gorliwości i przy drobnej nieuwadze niespodziewanie szybko znaleźć się roli zaprzężonego do pługa.
Co za gość ! Lepiej bym tego nie ujęła. Te słowa pomogły mi jakoś odnaleźć się w tych moich doświadczeniach.  I tak dziś czuję – nie poświęcam zbyt dużo czasu potędze szatana, a staram się kierować własną intuicją i zdrowym rozsądkiem. Z tego właśnie powodu zaczęłam ćwiczyć jogę (raczej mniej niż bardziej regularnie), ale ta decyzja wiązała się wcześniej z długotrwałą analizą, no bo przecież jak mam iść na „tak niebezpieczne ćwiczenia”. Jak wspaniale jest czuć się rozciągniętym, nie ściśniętym, jak wspaniale ćwiczyć z tak ważnym szacunkiem do ciała, jakiego nie odnajduję w żadnym naszym, powiedzmy normalnym-zachodnim, sporcie. Dziś podchodzę do duchowości wschodu z wielkim szacunkiem.  Przeczytałam „Joga światłem życia” Iyengara, gdzie odnalazłam wiele punktów wspólnych z chrześcijaństwem, i różnic, które już przecież wynikają z samej, jakże innej, kultury. Jak dobrze, że Bóg dał nam tak różnorodne drogi dojścia do siebie. Co oczywiście nie oznacza, że warto od razu wchodzić po wszystkich szczeblach jogi – żeby dojść do ostatecznego oświecenia.

Swego czasu miałam także inne trudne, ale jakże uczące, doświadczenie związane z New Age. Mianowicie mogłam zdobyć pracę związaną z moim zawodem, jednakże moim szefem miał być człowiek głęboko zaangażowany w New Age – stosujący chanelling, mający swego prywatnego przewodnika – jakąś istotę duchową (nota bene, to właśnie ta istota namówiła go na zatrudnienie mnie). Sama jednak praca nie była związana z New Age, ale wiązała się z pracą w wynajętym przez tego człowieka mieszkaniu, w którym oprócz biura była też jego część mieszkalna. Znajomy kapłan, kiedy się o tym dowiedział, znając moje problemy i cierpienia, namawiał mnie do rezygnacji z tej pracy. Naszły mnie lęki – że jeśli zostanę to zły będzie mnie straszył, a moje cierpienia nasilą się. O, wobec takich argumentów ogarnęło mnie przerażenie, przecież nie mam tu nic do gadania, jak bowiem zdecydować się na pracę w towarzystwie działającego diabła? Jednakże z drugiej strony – przecież ja byłam cały czas z Panem (w tamtym czasie codziennie uczestniczyłam we Mszy Św., dużo adorowałam Pana), także pozyskanie pieniędzy na moje wynagrodzenie odbyło się niemalże w cudowny sposób i było poprzedzone półrocznymi przygotowaniami oraz stałą modlitwą i oddaniem Panu.

Wtedy podjęłam jedną z trudniejszych decyzji w moim życiu duchowym, ale także jedną (jak to bywa) z najbardziej owocnych. Przeciwstawiłam się namowom kapłana (co było dla mnie niezmiernie trudne) i swoim lękom. Zostałam w pracy. I co prawda – przez pierwsze miesiące bałam się, święciłam po cichu wszystkie książki szefa, rozstawiałam obrazki Matki Boskiej (może to dziś trochę śmieszne) oraz podejmowałam wiele rozmów z szefem (sądziłam, że skoro zostałam, muszę mu mówić wiele o naszej wierze i jej bronić - co też z dzisiejszego punktu widzenia zdaje się być śmieszne). Ale co mi to dało – dało mi prawdziwe poczucie wolności – nie lęku, a właśnie odwagi i zaufania do Boga, a także zrozumienia dla ludzi, którzy ze szczerego serca wybierają inną drogę. Wierzę, że Bóg docenia każdy wysiłek i że jednak prowadzi każdego. Każdy z nas wielokrotnie będzie schodził z dobrej drogi, być może nawet na wiele lat (wcale nie tak łatwo stwierdzić, która droga jest tą dobrą, bo samo chodzenie do kościoła niewątpliwie dobrej drogi nie stanowi), ale wierzę, że najważniejsze jest szczere poszukiwanie i śmiem mieć nadzieję, że to jest właśnie dla Pana najważniejsze. Szczera postawa na jakiejś drodze.  To doświadczenie także nauczyło mnie, że zawsze tylko my sami możemy podjąć dobrą decyzję i że żaden ksiądz, nawet najmądrzejszy, nie może i nie powinien zdjąć z nas samodzielnego myślenia, samodzielnego podejmowania decyzji, wzięcia odpowiedzialności – nawet w imię wielkich i ważnych duchowych spraw. I że nie należy takich decyzji, w szczerości swojego serca, się bać. Amen

sobota, 6 listopada 2010

Życie, śmierć i lęk

W różnych książkach – pamiętnikach osób uznanych dzisiaj w Kościele za święte, spotkałam się z opisami doświadczeń pogardy i złośliwości ze strony innych ludzi. Reakcją tych świętych osób, w imię posłuszeństwa, była milcząca zgoda na poniżanie. I tak wzmacniane to, przez według mnie zbyt płytko tłumaczone słowa „nadstaw drugi policzek”. W głowie rodzi się wtedy taka wizja osoby świętej – milcząca, bierna, poniżana.

Dziś mam wrażenie, że zmuszanie się do takiej biernej reakcji w imię „pracy nad pokorą” jest jakieś chore i nieludzkie, oraz jest zaprzeczeniem jakiejś podstawowej ludzkiej godności. Oczywiście są sytuacje, kiedy za reakcję można stracić życie, ale o takich nawet nie wspominam w tej chwili.

Widzę też, że większość zła pochodzi z ran – a wystawianie ran na dodatkowe ciosy może pójść w dwóch kierunkach – albo eskalacji jeszcze większego zła, albo złamania człowieka, zniszczenia i uśmiercenia w ciele.  Uśmiercenie w ciele jest dla mnie życiem w piekle i nie potrafię dziś wyobrazić sobie większego piekła.

Życie kojarzy mi się z czuciem, ekspresją, spontanicznością, prawdziwością, akceptacją, energią, ruchem, autentycznością – a więc także życiem pełną piersią i przyjęciem śmierci, kiedy przyjdzie. W związku z tym życie kojarzy mi się także z „puszczeniem się mostu” i popłynięciem z prądem rzeki. A więc przede wszystkim – porzuceniem kontroli. Czyli nie staram się za wszelką cenę kontrolować swojego życia i utrzymać go za wszelką cenę – nie będę się więc bała podróży samolotem, bo jeśli trzeba będzie to zgadzam się na jego katastrofę, nie boję się wychodzenia z domu, nie boję się otwarcia na człowieka, choć on może mnie zranić. Ale jednocześnie nie boję się życia w iluzji, więc zgadzam się na to jaka jestem – że nie doskonała, że nie piękna, i nie najzdolniejsza – jestem i żyję po prostu.

Śmierć zaś? To sztywność ciała i myślenia, ograniczenie, nie przeżywanie w pełni emocji, schowanie, wycofanie, lęk i nieakceptacja – czyli to jak dziś wygląda moje życie. A przede wszystkim trzymanie za wszelką cenę iluzji kontroli nad swoim życiem – nie podróżowanie, nie latanie, nie oddalanie się, nie ryzykowanie, żeby jakoś uniknąć śmierci, albo chociaż nadać jej znośny kształt – np. lepiej zginąć w aucie niż w samolocie. Ale do czego to prowadzi?
.. losem hipochondryków nie jest stanowiąca wyzwolenie śmierć. Ich losem wydaje się być straszliwa tortura oczekiwania na nią bez ulgi od cierpień, jakie zapewnia śmierć - napisał Lowen.
Owszem, pięknie powiedziane, straszliwa tortura. Aby uporać się z lękiem przed śmiercią często o niej myślałam. Wyobrażałam sobie jak to jest. W efekcie z powodu lęku i próby zaprzyjaźnienia się ze śmiercią, więcej czasu spędzałam w zaświatach, będących efektem moich mrocznych wyobrażeń, niż w życiu realnym.

„Frank kurczowo trzymał się śmierci” – to tak jak ja. „każde napięcie jest kurczowym trzymaniem się przy życiu” – tak, całe moje ciało jest spięte, aby powstrzymać bieg życia i zbliżającą się śmierć.
Wyjść poza charakter to bardzo przerażający ruch, którego doświadczamy jako utratę tożsamości, chwilowy niebyt lub śmierć. Jednak śmierć jest również drogą wyjścia z pułapki, od walki, od bólu istnienia. Frank desperacko pragnął poddać się, odpuścić, umrzeć i to nieuświadomione życzenie śmierci przestraszyło go bardzo. 
W każdym z pacjentów, których leczyłem odnajduję życzenie śmierci. U niektórych jest ono słabe, u innych silne. Jego siła jest wprost proporcjonalna do siły z jaką osoba boi się żyć. (..) Każde chroniczne napięcie w ciele jest wyrazem lęku przed życiem, lękiem przed „odpuszczeniem”, przed „byciem”. Życzenie śmierci rozwija się wtedy, kiedy życie jest zbyt bolesne.”
Musimy stawić czoła lękowi przed śmiercią, który w nas tkwi oraz rozpoznać, że pochodzi on od pragnienia by umrzeć. Z kolei pragnienie to wypływa z walki, którą wszyscy toczymy. Walki o udowodnienie , że jesteśmy warci miłości, walki o przezwyciężenie wrażliwości i zaprzeczenie naszym lękom. Jednak są to cele niemożliwe do zdobycia i w istocie, nie ma potrzeby ich osiągać. Stać nas na poddanie walki. Jeśli tego nie zrobimy (…)będziemy wywierać na siebie presję tak wielką, że śmierć wyda nam się jedynym wyjściem. Poddanie się usuwa życzenie śmierci i eliminuje lęk przed nią. Otwiera  drzwi do egzystencji pełnej życia”.
Co to oznacza dla mnie?
Przede wszystkim to,  że w rzeczy samej mój paniczny lęk przed śmiercią oznacza lęk przed życiem samym i to właśnie życiem, a nie śmiercią, zająć się powinnam. Mam w sobie ogromne pragnienie odpuszczenia, ale jak trudne to jest, kiedy wciąż za wszelką cenę chcę ochronić swoje życie. Ten zamknięty krąg.

Cytaty pochodzą z książki A. Lowena "Lęk przed życiem"

niedziela, 8 sierpnia 2010

Drzwi do marzeń

Kończy się urlop. Byłam w górach – w Beskidzie Śląskim. Nie wyobrażam sobie odpoczynku bez gór. Był czas, kiedy niemożliwy był dla mnie wypad na drugą stronę miasta, a powrót w góry jawił się jako odległe marzenie. Ale przyszedł czas, że w góry wróciłam. Póki co oswoiłam Polskę, zagranica teraz pozostaje w sferze marzeń. Chciałabym zobaczyć kilka miejsc – głównie rafy koralowe i Alpy, Irlandię i Norwegię. Nie wiem czy w tym życiu, pozostawiam to Bogu, w moim życiu skoro wydarzyła się nerwica, może się wydarzyć wszystko.

Wracając jednak do gór. W górach zawsze powtarza się ten sam scenariusz – kryzysy wchodzenia – czasem fizyczne, czasem fizyczne i psychiczne, a w końcu radość zdobycia i w zasadzie bez wysiłku już, pełne radości schodzenie, powrót do domu – do jedzenia, do spania i ciszy, do widoku zachodzącego Słońca, wieczornego piwa, zaplanowania następnej trasy i wczesnego położenia się spać.
Na jednej z tras pomyślałam sobie, że z tego chodzenia po górach wiele można się nauczyć. Jak jednego, tego samego dnia, można doświadczyć wiele uczuć – od skrajnego zmęczenia – załamania i złości, mówienia sobie „mam dość tych gór”, do przeżycia wielkiej radości i satysfakcji z pokonanej trasy, chłonięcia niezwykłych widoków. Myślę sobie – jedna recepta i na góry i na życie – w kryzysie zatrzymaj się i odpocznij, stań, oddychaj głęboko, aż oddech się uspokoi.  Czasem, przy stromym podejściu, musiałam się zatrzymywać co kilkanaście metrów. Jak w życiu. A kiedy patrzyłam na przestrzeń, na góry w oddali, chłonęłam to, jak najmocniej, do jak najdalszych zakamarków mojej duszy – żeby widok ten uspokoił zmętnione wody w moim wnętrzu.
Zaraz wraca codzienna rzeczywistość i moje codzienne zmaganie się z lękiem. Będę starała się pamiętać o tych doświadczeniach.

Jeszcze cieszę się tym dobrym stanem wewnętrznego uspokojenia. Doświadczam tego, że mam nowe pomysły, mam nowe plany, nowe siły do pracy nad swoim życiem, nad podnoszeniem jego jakości. A także lekko i nieśmiało pozwoliłam sobie na otwarcie zarośniętych mocno drzwi – drzwi do marzeń. Pozwoliłam sobie na małą wizję siebie, osoby, która mogłaby się wyprowadzić z miasta – w którym czuje się źle, którego zasady wiążą ją i krępują – i przenieść się w góry. Pozwalam sobie na takie myśli, a nie ich zabijanie przez „daj spokój, to i tak nigdy się nie uda”, ale właśnie na wpuszczenie myśli, że jednak tam jestem i coś robię, w jaki sposób mogłabym zarabiać, w jaki sposób się utrzymać, w jaki sposób zrealizować swoje powołanie.

Oby starczyło mi sił. Oby powrót do rzeczywistości nie uśpił na powrót mojego serca, mojego „chcenia”, mojej woli. Oby nie zamknął mnie w więzieniu „i tak się nie uda”. Cieszę się, że wciąż przychodzi dzień, kiedy odnajduję w tym swoim zarośniętym ogrodzie, za chwastami, krzakami, te drzwi do marzeń. Były dni, kiedy nie wierzyłam, że jeszcze je kiedyś otworzę.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Oswajanie śmierci

Próbuję podejść moje lęki od wielu różnych stron. Teraz chciałam zmierzyć się z lękiem przed śmiercią – moim największym lękiem. W zasadzie nie dotyczy on samego procesu umierania, a tego co będzie potem. A konkretnie dwóch spraw: opuszczenia i kary. Nie mam bowiem wątpliwości w swoje wieczne istnienie – odbieram to tak naturalnie jak oddychanie. Wręcz przeciwnie, czasem wpadam w rozpacz z tego powodu, że nie mogę się unicestwić, że życie w wieczności jest nieuniknione i nie kończące się. Wynika to głównie z dużego skupienia na karze. Że nie potrafię wyobrazić sobie siebie w Niebie.
Postanowiłam sięgnąć po książki, które w rzetelny sposób przedstawiają relacje osób, który doświadczyły śmierci klinicznej i pamiętają, co działo się z nimi w tym czasie. Początkowo znalazłam takie pozycje jak: „Pamiętam jak umarłem” Paula Rolanda, czy bliższe wydawnictw katolickich „Po życiu. O niebie, piekle i czyśćcu” Michael Brown, czy „Życie po śmierci” z Biblioteki „Jezus żyje”. Jednak o ile pierwsza z książek prezentowała i promowała koncepcje związane z reinkarnacją, nie przedstawiała więc obiektywnego podejścia, natomiast dwie ostatnie niestety nie były wolne od specyficznego „moralizatorskiego” języka kościelnego – który od razu powoduje u mnie nasilenie myśli lękowych względem Boga i spraw ostatecznych.
Strzałem w dziesiątkę okazała się książka „Życie po życiu” Raymonda Moody, który podszedł do tematu bardzo naukowo. Autor jest lekarzem i dzięki temu miał do czynienia z wieloma pacjentami, z którym mógł przeprowadzać wywiady. Jako psycholog i doktor medycyny, mógł podejść do przypadków ludzi w sposób krytyczny. Jego książkę cechuje przede wszystkim rzetelność i mimo, że autor ukazuje swoje prywatne poglądy, to jednak pozostawia czytelnikowi dużą przestrzeń wolności w przekonaniach dotyczących tak ważnych, i jakże delikatnych spraw.
W książce Raymonda szukałam przede wszystkim dowodów na to, że śmierci nie trzeba się bać, że tam po drugiej stronie nie ma samotności i opuszczenia, a także że Bóg nie jest karzący i okrutny – z którego takim właśnie wyobrażeniem próbuję się uporać. Znalazłam wiele wypowiedzi potwierdzających moje głębokie nadzieje – że nie ma tam ani opuszczenia, ani kary rozumianej po ludzku, ani okrutnego karzącego i nie rozumiejącego Boga. Ogromną radość i nadzieję dały mi także wielokrotnie pojawiające się wypowiedzi, że ważne jest w życiu zdobywanie wiedzy i że w wieczności nadal będziemy mogli ją zdobywać. Bowiem jak myślałam o swojej śmierci i jej nieuchronności, to właśnie żal mi było m.in. tego, że nie będę mogła poznawać świata, podróżować i zdobywać wiedzy.
„Kiedy patrzyli na ten przegląd, owa istota jakby chciała podkreślić ważność dwóch spraw w życiu: by kochać bliźnich i by stale zdobywać wiedzę.”
Ludzie po śmierci nie doświadczali ani lęku, ani kary, ani opuszczenia…Nie żałowali także tego, że odeszli z tego świata.
„Byłem pomiędzy ludźmi, którzy wciąż ciągle walczyli o moje życie. Nie czułem bólu, ani strachu, czułem wypełniający mnie spokój.”
„Proszę pamiętać, że na ogół wszyscy stwierdzali, iż w pierwszych chwilach po śmierci pragnęli wrócić do swych ciał i odczuwali wielki żal z powodu zgonu. Jednak jeśli osoba umierająca osiągnęła pewien etap swojego przeżycia, nie chciała wracać do ciała, nawet opierała się temu. Zwłaszcza miało to miejscu w przypadku tych, którzy znaleźli się tak daleko, że zetknęli się ze świetlistą istotą.”
„Kiedy wróciłam do swego ciała, płakałam potem przez cały tydzień, bo musiałam żyć na tym świecie, a widziałam już tamten. Nie chciałam wracać.”
"Tylko raz byłam naprawdę przerażona, kiedy zdałam sobie sprawę, że jeszcze nie będę mogła umrzeć.”
Bóg nie jest okrutny, nie karze..  
„Ku swemu zdumieniu przekonują się, że kiedy świetlista istota widzi ich nawet najbardziej odrażające czyny, reaguje nie gniewem czy złością, lecz wyrozumiałością a nawet humorem.”(..)Wiele osób powróciło z nową koncepcją i nowym zrozumieniem przyszłego świata – wizją, która ukazuje niejednostronny osąd, lecz raczej wszechstronny rozwój, mający jako ostatni cel samorealizację. Wedle tego nowego poglądu rozwój duszy, zwłaszcza w dziedzinie miłości i wiedzy, nie kończy się wraz ze śmiercią.”
 Wiedza ma znaczenie…
„Wiedza, którą posiadam, jest formą pomocy, którą mogę świadczyć innym.”
Książka poruszyła kilka spraw, które nie dawały mi spokoju. Mianowicie – jedna ze spraw, która mnie przerażała – to błąkanie się duchów. Często miewałam lęki, że po śmierci będę się błąkać. Pocieszył mnie fakt, że w sumie niewiele spraw, rzeczy trzyma mnie na Ziemi. Oraz, że „ich stan był przejściowy”..
„Kilkanaście osób opowiadało mi, że w którymś momencie swej podróży po tamtej stronie spostrzegło jakieś istoty. Były one jakby „więźniami” jakiegoś nieszczęsnego bytu. Ci, którzy spotkali je na swojej drodze, zgadzają się co do kilku spraw. Po pierwsze stan emocjonalny tych istot uniemożliwiał im zerwanie więzów ze światem fizycznym. Jedna z badanych osób miała wrażenie, że duchy te nie mogły oderwać się od rzeczywistości fizycznej, gdyż były niewolniczo oddane sprawom tego świata: doczesnym dobrom, osobom lub nałogom. Po drugie, wszyscy wyczuwali, że duchy te błąkały się, co odróżniało je od innych istot. Po trzecie, ich stan był przejściowy i trwał do czasu uwolnienia się od ziemskich więzów.”
 Trudnym tematem pozostaje dla mnie także samobójstwo. Odczuwałam ogromny ból w sercu, z powodu łatwości jaką w Kościele mówi się o grzechach śmiertelnych, zapominając kompletnie o człowieku. Popełniasz samobójstwo? To grzech śmiertelny – nie zostanie wybaczony. Nie mogłam zrozumieć takiego podejścia. Sama doświadczyłam stanu krańcowej rozpaczy, kiedy śmierć wydaje się jedynym rozwiązaniem, jedyną drogą wyjścia. Wiem, co oznacza ten stan. Czy rozumiecie jak wielką siłą jest wola życia? Aby przeżyć człowiek może nawet popełnić wiele zła – zabić kogoś, zabrać jedzenie, nie podzielić się chlebem. Co więc musi się stać w człowieku, żeby dobrowolnie był w stanie odebrać sobie życie??! Jak wielkiego cierpienia musi doświadczać? Jakiej rozpaczy?

Przerażał mnie Bóg, który nie byłby zdolny do przygarnięcia człowieka, który popełnił samobójstwo w obozie koncentracyjnym.  Jednak staram się wierzyć, że Bóg jest bardziej miłosierny niż my i sam widzi z jakiego naprawdę powodu, w jakiej sytuacji człowiek popełnia ten dramatyczny czyn. Wiarę w miłość Boga budują słowa takie jak te:
„Mój przyjaciel, który przekroczył granicę „innego świata” na skutek śmierci klinicznej spowodowanej infekcją, kiedy zapytano go o takie sprawy, udzielił interesującej odpowiedzi. Wyraził przekonanie, że Bóg w swej naturze jest bardziej przebaczający i rozumiejący, aniżeli ludzie są w stanie sobie wyobrazić.”
 W książkach katolickich, które wspominałam na początku, też poruszono ten problem. Oczywiście w taki sposób, że znów obudził się we mnie wielki lęk przed Bogiem. Cieszę się, że Raymond także nie pozostawił tej kwestii. W sumie zaskoczyło mnie to, że jednak samobójstwo w wypowiedziach osób po śmierci klinicznej jawiło się jako zło i dało mi to znów do myślenia. Jednakże temat ten został poruszony w zupełnie innym klimacie, w zupełnie inny sposób. Z wielkim szacunkiem autor milknie przed pytaniami i pochyla się przed miłością Boga. Z tych wypowiedzi wyszłam w refleksji, a nie w lęku.

„Ludzie, którzy z różnych przyczyn chwilowo gościli po tamtej stronie, wyznają dość często, że powracali do życia z niechęcią. Natomiast Ci którzy dokonali próby samobójstwa, powracali z głęboką motywacją zmiany swojego życia, na nowo odnajdywali jego sens. Żaden z nich nie odważyłby się targnąć na siebie po razu drugi. Duża liczba osób, które „umarły” w naturalny sposób lub na skutek wypadku mówiła mi, że będąc w tym stanie doznała wrażenie, iż samobójstwo to bardzo niefortunny akt i ponosi się za niego karę. Jeden z mężczyzn, który przeżył śmierć kliniczną w następstwie wypadku, tak to ujął:
      Kiedy tam byłem, odczułem że dwie rzeczy są mi całkowicie zakazane – zabicie samego siebie i zabicie drugiej osoby. Jeśli popełniłbym samobójstwo, odrzuciłbym tym samym Boży dar życia, a jeśli zabiłbym innego człowieka, mógłbym pokrzyżować Boże plany względem tej osoby. 
Ktoś inny, kto przeżył śmierć kliniczną, powiedział mi, że podczas swojej bytności po tamtej stronie miał wrażenie, iż samobójcy zostają w jakiś sposób ukarani. Częścią ich pokuty miałoby być uczestnictwo w cierpieniach tych, którzy boleśnie odczuli ich utratę.”
Wiele problemu sprawia mi wciąż temat miłości. Boże przykazanie miłości bliźniego. W wypowiedziach, podczas przeglądania swojego życia, temat ten zawsze jest najważniejszy. Martwi mnie trochę, że nigdy nie padło pytanie o miłość do siebie. To polecenie „miłowania innych” doprowadza mnie do paranoi. Bowiem właśnie moja „wielka miłość” do mamy przyczyniła się w dużym stopniu do nerwicy. To taka miłość, która nie ma względu na siebie samego. Ja dziś nie potrafię kochać. Ponieważ nie potrafię kochać siebie, ani siebie zaakceptować. Mam nadzieję, że nie będę z tego powodu ukarana. Może całe życie zająć mi próba pokochania siebie. Może nie zdążę w swoim życiu pokochać drugiego człowieka taką prawdziwą miłością. A może policzone mi będą chociaż jakieś moje marne gesty wobec innych..Pod tym względem nie radzę sobie z ciągłym poczuciem winy…Miłość jaką poznałam, to miłość od Mamy – uzależniająca, zniewalająca, przejmująca kontrolę, karająca. Nie znam innej. I  jeśli to nie „ta” miłość, to ja nie wiem jak powinna wyglądać „ta”.

„Kiedy ujrzałam światło, spytało mnie najpierw „Czego dokonałaś, pokaż mi”.(…)A kiedy oglądałam poszczególne sceny nie widziałam światła. Zniknęło, jak tylko zadało mi pytanie, czego dokonałam, i kiedy zaczęły się ukazywać te obrazy (sceny z życia – przypis mój); ale wiedziałam, że ono jest ze mną przez cały czas, że mnie prowadzi przez te obrazy, bo czułam jego obecność, a od czasu do czasu robiło jakąś uwagę. Starało się w każdym takim obrazie coś mi pokazać. Jakby wcale nie chciało zobaczyć, co zrobiłam – to było mu wiadome – ale starało się wybrać pewne sceny z mego życia i ukazać mi je po to, bym je sobie przypomniała. Przez cały czas powtarzało, jak ważna jest miłość. (…)Dało mi do zrozumienia, że powinnam ze wszystkich sił dobrze czynić innym ludziom. A jednak nie było w tym nic z oskarżenia.(..)
 „Pytano mnie o miłość; czy nauczyłem się kochać. Wtedy rozumiałem wszystko doskonale, ale teraz trudno mi to wytłumaczyć. Owa istota chciałą, abym dokładnie wiedział, o jaki rodzaj miłości jej chodzi. Na pewno nie miała na myśli działania na szkodę innych, ale to, czy potrafię kochać nawet wtedy, gdy znam ludzi bardzo dobrze, nie wyłączając ich upadków i słabości.
Wspomniano o wiedzy jaką posiadłem. Jakiej wiedzy? Trudno mi to wytłumaczyć. Chodziło o tę dotyczącą elementarnych rzeczy, przyczyn ich istnienia, podstawowych zasad wszechświata.”

środa, 19 maja 2010

Sama sobie złym prorokiem

Całkiem niedawno przypomniało mi się pewne zdarzenie sprzed pierwszego ataku nerwicy. Myślę, że było to gdzieś około roku przed początkiem. Byłam na pierwszym roku studiów, podczas których braliśmy udział w zajęciach z filozofii. Były to zajęcia z grupy tych, które daje się studentom, żeby oprócz swoich normalnych zajęć znaleźli czas na refleksję, gdyż jak wiadomo studenci raczej takiego czasu nie mają zbyt wiele. Chyba generalnie, trzeba po prostu dostać w dupę i poczuć oddech śmierci, żeby zacząć się zastanawiać nad sprawami ostatecznymi.

Pamiętam, że z samych zajęć niewiele pamiętam, ale jedno pamiętam doskonale. Pewną pracę domową. Aby zaliczyć filozofię należało napisać rozprawę filozoficzną, ale temat każdy musiał sobie wybrać sam. Wiedziałam, że jestem dobra w pisaniu o rzeczach ogólnych, w tzw. „laniu wody”, w pisaniu słów pięknych, chwytających za serce. Wymyśliłam więc sobie temat, który będzie „łatwy” do napisania – coś, żebym mogła usiąść i puścić wodze fantazji…Jeszcze wtedy nie wiedziałam wiele o cierpieniu, mimo, że w wiele źródeł mojej nerwicy znalazło się w rodzinie, nie miałam zupełnie świadomości, że tak jest. Można powiedzieć, że nie wiedziałam, że różne złe zachowania są złe, ponieważ towarzyszyły mi od dziecka. Dopiero nerwica, a z nią wieloletnia terapia, zaczęły otwierać mi oczy na realia, w jakich żyłam.

A ja sobie wymyśliłam, że napiszę pracę o cierpieniu i odniosę się do niego sięgając do różnych postaw wobec życia – znanych w filozofii – stoicyzmu, epikureizmu..
Temat mojej pracy brzmiał  „Cierpienie – drzwi do wolności, szczęścia i Boga”..nie sądziłam, że niespełna rok później słowa te nabiorą dla mnie zupełnie nowego wymiaru.

Z perspektywy 10-letniego cierpienia słowa te nabrały dla mnie szczególnego znaczenia. Po pierwsze wolność – tego, czego w życiu brakowało mi jako jednej z nadrzędnych wartości – to wolności. Wolności do bycia sobą, do wyborów, decyzji, do uczuć, do życia…

W moim życiu przede wszystkim kierowało „muszę” i „powinnam”, a policjantem był i jest lęk. Brak wolności objął wszystkie moje sfery – począwszy od emocji, od stawania się i wyborów życiowych dróg, dokonywania złych wyborów i złych decyzji, popełniania błędów, odczuwania gniewu i złości, a skończywszy na DOBROWOLNYM byciu w Kościele…Ostatecznie nie doświadczyłam wolności w BYCIU człowiekiem. Nigdy nie pozwoliłam sobie na po prostu BYCIE człowiekiem. Wolność jest dla mnie dziś także najbardziej podstawowym warunkiem MIŁOŚCI. Wbrew pozorom wciąż nie wiem czym jest miłość i co to znaczy kochać. Wiem już dziś jedynie, że ofiarniczość nie jest miłością. Jedyne do czego udało mi się dojść na razie, że z miłością bardzo silnie związana jest wolność, którą daję drugiemu człowiekowi, jeśli go kocham. Jak dla mnie przejawia się ona oprócz pełnej akceptacji człowieka (oczywiście to nie znaczy, że akceptuję jak mnie leje, ale to inna dyskusja i napiszę o tym innym razem), także rezygnacją z manipulacji nim, rezygnacji z emocjonalnego wymuszania tego co chcę osiągnąć, a także m.in. z rezygnacji z uzależniania kogoś od siebie. Wszelkie uzależnianie nie jest wolnością.

Pierwszą i podstawową korzyść, jaką przyniosła mi nerwica, choć korzyść to może za duże słowo, to właśnie uświadomienie sobie, że podstawą miłości i warunkiem doświadczenia własnej godności i jest właśnie doświadczenie własnej wolności. Z tego także względu walczę o to, żeby nie bać się Boga, kiedy kolejną niedzielę nie jestem w Kościele, kiedy wkurzam się na kogoś, kiedy kogoś nienawidzę, kiedy odczuwam gniew i wściekłość, pozwalać sobie na to, żeby nie wszyscy mnie lubili, i żebym ja nie lubiła wszystkich i na wiele jeszcze innych, znacznie poważniejszych rzeczy.

Wolność jak dla mnie, w związku z tym, że jest warunkiem miłości, jest także warunkiem doświadczenia szczęścia. Wolność dzisiaj ma dla mnie szczególne znaczenie – w zasadzie to właśnie wolność staje się dla mnie drzwiami do szczęścia, do Boga – tak przynajmniej próbuję. Wolność do odczuwania tak jak czuję, a nie tak jak oczekuje ode mnie świat, rodzice, inni ludzie….A nawet wolność do popełnienia grzechu i wolność do tego, żeby tego grzechu nie popełnić…

I taka właśnie głupia i naiwna praca domowa..

czwartek, 6 maja 2010

Człowiek w poszukiwaniu sensu

Viktor Frankl był niezwykłym człowiekiem, chociażby już z tego powodu, że przeżył obóz w Auschwitz. Często poszukiwałam literatury obozowej, bo w jakiś sposób odnajdywałam się w klimacie tamtego ciągłego lęku i oddechu śmierci. Chociaż oczywiście nigdy nie odważyłabym się porównywać mojej sytuacji z sytuacją ludzie w obozie.

Viktor Frankl był austriackim psychiatrą. Zasady swojej terapii opartej na sensie opracował jeszcze przed II wojną światową. Doświadczenia obozowe niewątpliwie pogłębiły jego przemyślenia.

Książka „Człowiek w poszukiwaniu sensu” składa się z dwóch części. Pierwsza przedstawia kilka faktów z obozowego życia. Autor raczej unika dosadnych opisów, ale z treści jasno wynika z jak bezwzględną rzeczywistością musiał się zmierzyć człowiek w obozie koncentracyjnym. W drugiej części przedstawia założenia logo terapii.  Logoterapia zakłada, że człowiek, aby żyć i osiągać z życia satysfakcję potrzebuje odnaleźć  swój własny sens, który pomoże mu przetrwać nieuniknione cierpienie oraz trud związany z życiem.

Nie będę opisywać książki. Po prostu wypiszę kilka jego zdań, które szczególnie utkwiły mi w pamięci.

 „Nagle poraziła mnie pewna myśl, po raz pierwszy w życiu objawiła mi się prawda po tylekroć wplatania w pieśni poetów i ogłaszana najwyższą mądrością przez filozofów, a mianowicie, że miłość jest najwyższym i najszlachetniejszym celem, do jakiego może dążyć człowiek.(..) Zrozumiałem, że nawet ktoś, komu wszystko na świecie odebrano, wciąż może zaznać prawdziwego szczęścia, choćby nawet przez krotką chwilę, za sprawą kontemplacji tego, co najbardziej ukochał….kontemplując z uczuciem noszony obraz najdroższej nam osoby.”


„W miarę nasilania się wewnętrznych przeżyć więźnia, jak nigdy wcześniej przeżywał on również piękno sztuki i natury.”


„Pokuszę się na tym miejscu o następującą analogię: z ludzkim cierpieniem jest jak z gazem. Jeśli wpuścić pewną jego ilość do zamkniętego pomieszczenia,  gaz wypełni je w sposób równomierny i całkowity, bez względu na jego rozmiary.  Podobnie cierpienie całkowicie „wypełnia” duszę i świadomość  człowieka, bez względu na to czy cierpimy ogromnie, czy też tylko trochę. Dlatego też „rozmiar” ludzkiego cierpienia jest pojęcia najzupełniej względnym.”


„My, którzy byliśmy więźniami w obozach koncentracyjnych dobrze pamiętamy ludzi wędrujących od baraku do baraku, pocieszających towarzyszy niedoli, ofiarujących im ostatni kawałek chleba. Nie było ich zbyt wielu, lecz stanowią wystarczający dowód na to, że człowiekowi można odebrać wszystko z wyjątkiem jednego – ostatniej z ludzkich swobód: swobody wyboru swojego postępowania w konkretnych okolicznościach, swobody wyboru swojej własnej drogi.(..)
Zasadniczo zatem każdy człowiek jest w stanie – nawet w tak skrajnych okolicznościach – decydować o tym, kim się stanie, zarówno pod względem psychicznym, jak i duchowym. ..


Aktywne życie daje człowiekowi możliwość realizowania swoich wartości poprzez kreatywną pracę, a bierna umiejętność odczuwania przyjemnych doznań  pozwala mu odnaleźć spełnienie poprzez doświadczanie piękna, natury i sztuki. Gdyby jednak odrzeć ludzkie życie z wszelkiej kreatywności i przyjemności, pozostanie w nim jeszcze jedna wartość, dopuszczająca jedynie zachowania najwyższej moralnej próby; wartością tą jest mianowicie nastawienie człowieka do własnej egzystencji – egzystencji podlegającej zewnętrznym ograniczeniom.(…) Ale nie tylko życie kreatywne i polegające na bogactwie doznań ma sens; skoro życie jako takie ma jakikolwiek sens, wówczas musi go mieć również cierpienie. To, w jaki sposób człowiek akceptuje swoje przeznaczenie i cierpienie, jakie ono ze sobą niesie, to, w jaki sposób bierze na swoje barki krzyż, może być dla niego – nawet w najtrudniejszych chwilach- wyjątkową okazją do pogłębienia sensu własnego życia.(..) Spośród tysięcy więźniów tylko nielicznym udało się zachować swoją wewnętrzną wolność i traktować cierpienie jako okazję do duchowego rozwoju, lecz nawet pojedynczy przykład stanowi wystarczający dowód na to, że dzięki wewnętrznej sile można wznieść się ponad wszystko, co przyniesie los.”


„Jak już podkreśliłem, stan psychiczny więźnia był w ostatecznym rozrachunku nie tyle skutkiem wyżej wymienionych czynników psychofizycznych, ile wynikiem świadomie podjętej decyzji. (..) Człowiek, który nie dostrzegał końca swojej „tymczasowej egzystencji”, nie był w stanie dążyć do jakiegokolwiek celu. (..) Nie widząc dla siebie w przyszłości żadnego celu, do którego miałby dążyć, więzień obozu upadał na duchu i pogrążał się w retrospektywnych rozmyślaniach. (..) Odrealnianie naszej „tymczasowej egzystencji” było samo w sobie ważnym powodem, dla którego więźniowie tracili chęć do dalszego życia – z tej perspektywy bowiem wszystko wydawało się pozbawione sensu.


„Więzień, który stracił wiarę w przyszłość – w swoją przyszłość – był skazany na zagładę. Wraz z utratą wiary w przyszłość tracił jednocześnie swoją orientację duchową.  Rezygnując z walki o samego siebie, popadał w psychiczną i fizyczną ruinę.(..) Początkiem wszelkich prób wskrzeszenia w człowieku jego wewnętrznej siły musiało być wskazanie mu jakiegoś celu w życiu. (..) Sami musieliśmy się uczyć, a następnie przekazywać zrozpaczonym towarzyszom, że nie liczy się to, czego my oczekujemy od życia, ale to czego życie oczekuje od nas. Musieliśmy przestać zadawać sobie pytania o sens naszej egzystencji, a w zamian nauczyć się myśleć o sobie jak o ludziach poddawanych przez życie – w każdej godzinie dnia – nieustannemu egzaminowi.(..) Ostatecznie życie sprowadza się do wzięcia na siebie odpowiedzialności za znalezienie właściwego rozwiązania problemów i zadań, jakie stale stawia ono przed każdym z nas.”


„Kiedy uświadomimy sobie, że nie da się zastąpić jednego człowieka drugim, rola odpowiedzialności jaką ponosimy za własne życie i jego podtrzymywanie, ukaże się nam w całej swej wielkości. Człowiek, który zda sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką ma wobec innej istoty ludzkiej, która go kocha i z niecierpliwością wyczekuje jego powrotu, albo wobec jakiejś nieukończonej pracy, nigdy nie będzie zdolny odebrać sobie życia. Wie już, dlaczego żyje, a to pozwoli mu znieść to, jak żyje.”

To jest tylko kilka wyrywków z książki. Oddają one w pełni ducha Frankla. Czasem mnie to przeraża, że ja właśnie już się poddałam. Już nie mam celu. Już nie walczę. Nie widzę sensu walki. Teoretycznie wiara z zbawczą moc cierpienia powinna mi pomóc. Może ofiarowanie go za moich bliskich żyjących i zmarłych dała by mi więcej sił. Ale nie. Ja już po prostu nie chce cierpieć. Nie potrafię przyjąć do serca i zgodzić się wewnętrznie na koncepcję pomagania moim bliskim poprzez moje własne cierpienie i ból. Wiem, że dla wielu świętych to była właśnie droga. Ale ja muszę zacząć od podstaw – aby przestać się Boga w ogóle bać i uwierzyć w to, że On jest przede wszystkim miłością.

sobota, 1 maja 2010

Komu potrzebna jest modlitwa?

Modlitwa. Niby sprawa jest oczywista. Wychowani w wierze katolickiej modlimy się od dziecka. „Ojcze nasz, któryś jest w Niebie…”. Z wiekiem słowa tracą znaczenie. Zostaje odmawianie. Od kiedy pamiętam modliłam się. Przez ostatnie 10 lat też się modliłam. O uzdrowienie. Po 10 latach modlitwy straciłam nadzieję, że moja modlitwa przyniesie uzdrowienie. Wtedy też uświadomiłam sobie, że nawet jeśli będę klęczeć codziennie po 10 godzin na grochu i odmawiać 20 różańców, to nie przyniesie mi uzdrowienia, bo Boga nie da się zmusić do uczynienia czegoś według własnej woli.

Wtedy też dotarło do mnie, że taka modlitwa ma dwie strony, i obie prowadzą do nikąd. Z jednej strony zrozumiałam, że taka błagalna modlitwa jest swego rodzaju próbą manipulacji Bogiem, który, jak mamy nadzieję, pewnego dnia ugnie się pod ciężarem naszych poświęceń, umartwień i błagań i spełni naszą prośbę – nasz pomysł na rozwiązanie danego problemu. A Bóg jest wolny, nigdy nie ulega manipulacjom. To z kolei prowadzi do pułapki, że Bóg jest bezlitosnym tyranem, który jest głuchy na nasze błagania. Bo bóg, w którego wierzyłam, właśnie taki mi się okazał po tych 10 latach modlitw. I odkryłam, że jeśli Bóg jest taki, to wiara jest gówno warta. Więc gdzieś, coś się nie zgadza. Gdzieś został popełniony błąd. Uświadomiłam sobie, że jeśli Bóg kocha ludzi bardziej, niż ludzie siebie samych i swoich bliskich, to moja modlitwa błagalna o moje uzdrowienie, bądź o uzdrowienie, któregoś z moich bliskich jest nic nie warta. A tylko wzmacnia wizerunek boga, który nie ma litości, który chce, żebyśmy błagali go, a on, zależnie od humoru, albo da komuś uzdrowienie, albo nie. Dziś nie wierzę w takiego boga. Nie wiem jaki jest Bóg, ale staram się ufać, że kocha bardziej niż my sami.

Dotychczas modliłam się w duchu „pomóż jej, uratuj go, uzdrów mnie proszę”. A dziś widzę wyraźnie, że taka forma modlitwy wzmacniała we mnie nie tylko nieprawdziwy wizerunek Boga, ale także nieświadome przekonanie, że to JA kocham bardziej człowieka niż Bóg, bo to MI bardziej zależy na jego dobru, zdrowiu i szczęściu niż Bogu, więc to JA błagam Boga o te dary.

Modlitwa w takim rozumieniu straciła dla mnie wszelki sens. Dlatego od 3 miesięcy się nie modlę w ten sposób. Próbuję znaleźć sens modlitwy na nowo, zrozumieć kto jej potrzebuje i dlaczego, a także, o co właściwie chodzi w modlitwie. Doświadczam obecnie cierpienia bliskiej mi osoby. Nie mogę do tej osoby pójść, porozmawiać, potrzymać za rękę, być z nią, otrzeć łzy. Na razie nie rozumiem o co chodzi w modlitwie. Jedyne co ma dla mnie sens, to usiąść przed Bogiem w ciszy i w ciszy, razem z Nim pójść do bliskich, dla których pragnę dobra. A jeśli pragnę dobra dla siebie, to też po prostu mogę jedynie usiąść w ciszy. Ta forma modlitwy jest jedyną, którą w ostatnim czasie mogę przyjąć sercem. Do czego to porównać? Wiele osób mówi, że modlitwa to jak rozmowa z bliskim człowiekiem. Ale jak mówić o rozmowie, kiedy to NIE jest rozmowa, taka jak ją znamy. Bowiem ja mogę teraz mówić, ale ON może teraz milczeć. Nie mogę na Niego popatrzeć, nie mogę też wziąć potrzymać Go za rękę, albo się do Niego przytulić. Jak więc mogę stworzyć relację? Znam tylko ludzkie relacje, mieszkam w ciele i nie potrafię być duchem, zachowywać się jak duch i myśleć jak duch, póki jestem człowiekiem w ciele. Nie potrafię stworzyć relacji, która jest między duchami, ponieważ jestem na Ziemi, mam rozum i umysł z ciała. Stworzenie relacji z Bogiem jest dla mnie trudne. Trochę jak mrówka, która ma stworzyć relację ze słoniem.

Tak więc jedynie co pozostaje to usiąść i milczeć i ufać, że On wie doskonale co dzieje się w moim sercu i nawet jeśli zdecydował teraz milczeć, to trwa swoim sercem przy mnie.

wtorek, 2 marca 2010

Nic do siebie nie pasuje

Częściej, niż rzadziej, doświadczam tego przykrego poczucia, że nic do siebie nie pasuje, że wszystko jest nie tak. Mam wrażenie, że to czasem smutniejsze doświadczenie, niż izolacja od ludzi. Jeśli spotykam się z człowiekiem, który doświadczył nerwicy, depresji, to czuję się blisko niego, czuję, że w tej szarej chmurze jesteśmy razem. Ludzie, którzy nie zostali jeszcze przez życie zmuszeni do pytań najważniejszych, wzbudzają we mnie przede wszystkim złość. To mieszanka agresji, zazdrości – „dlaczego Wy mając lat trzydzieści nie musieliście zadawać pytań o śmierć, czemu nie musieliście jeszcze o tym myśleć, czemu ja już musiałam? Dlaczego Wy macie jeszcze prawo doświadczać tej swego rodzaju beztroski życia na Ziemi, poczucia, że wszystko jest na swoim miejscu, i że Wy jesteście na swoim miejscu: dom, dzieci, praca, to jest to życie, w którym czujecie, że wszystko jest ok.” Taki wyraz złości.

Dziś spotkałam koleżankę z małym dzieckiem. Uderzyła mnie jej spokojna radość. Jest uśmiech dziecka, jest jej spełnienie, wszystko jest ok. Jest urlop macierzyński, jest praca. Uderzyło mnie to, a wręcz powaliło. Bo ja już tego nie doświadczam, nie czuję tego świata, w którym jakoś, raz lepiej, raz gorzej, ale generalnie różne elementy do siebie pasują.

Dla mnie nic nie pasuje do siebie, wszystko odbieram na Ziemi jako chybione, jako nie tak. Lekarze powinni leczyć, ale nie zajmują się już przyczyną, tylko objawami. Przepisują tabletki, a my je kupujemy, sycąc pieniędzmi wielki rynek farmaceutyczny. Jak lekarz dziś powie, żeby odstawić cukier, jeść regularnie, jeść warzywa, zmniejszyć mięso. Nadciśnienie nie pochodzi samo z siebie.

W sklepie znajdujemy produkty z różnymi napisami – polecane dla matek w ciąży, zdrowe, bez cukru, bez polepszaczy, bez konserwantów – i wierzymy w to uparcie. Tymczasem prawda mija się sama ze sobą – bez cukru, a słodkie jak cholera, bez konserwantów, a data trwałości 2 lata, bez polepszaczy, a smak mocny i wyrazisty. Cudów nie ma. Jeśli jemy pomidory i ogórki zimą, to nie sądźmy, że są zdrowe. Wyhodowane na gąbkach, z dodatkiem substancji przyspieszających ich wzrost nie mogą nam służyć. Jeśli codziennie wcinamy chleb z białej mąki i ogromne ilości cukru rafinowanego nie sądźmy, że to nam nie zaszkodzi. Powoduje to szkody, które dadzą znać może trochę później, ale w sposób albo bardziej brutalny – bo to rak, albo bardziej upierdliwy – bo choroba przewlekła.

A praca? Osiem godzin dziennie przy biureczku. Lat trzydzieści, a człowiek już nie może zgiąć nadgarstka. Kręgosłup wysiada przy 35 roku. Potem kolana, albo i wcześniej. Zaraz oczy.

Jadę autobusem i nawet już czyjeś pomalowane paznokcie wprawiają mnie w zakłopotanie. Po co paznokcie pomalowane emulsją? Jaki to ma sens wobec smutku życia? Jaki ma sens zrobienie makijażu? Krótkie i złudne poczucie, że się lepiej wygląda niż naprawdę. Kobiety mają wpisaną w naturę potrzebę podobania się. Czasem ta potrzeba mnie też dobija. Więc czasem pomaluję paznokcie i zrobię makijaż. Ale poczucie „nie na miejscu” wciąż nie odpuszcza.

Codziennie tłumy w galeriach handlowych. Jaki to ma sens, po co? Co jest normalnością? Zatraca się granica.

W ciemności wszystko stoi na głowie. Nic do siebie nie pasuje. Dobrze, że chociaż pójście do lasu ma dla mnie swój porządek rzeczy i logikę. Z resztą gorzej. Kto jest po dobrej stronie lustra? Jak długo można wrzeszczeć na ludzi i wkurzać się na nich, że jesteśmy po różnych stronach? Ale widzę, że nie potrafię odpuścić.

Wczoraj pierwszy raz od dawna myśl o życiu po śmierci przyniosła mi ulgę. Może nawet miałam przebłysk wyobrażenia Boga jako dobrego, który mnie przygarnie. Nic do siebie nie pasuje. Dzisiaj nawet Kościół i Msza nie pasują mi do Boga. Nie potrafię pójść na Mszę, bo czuję, że to miejsce zupełnie nie jest do pogodzenia z Bogiem. Tutaj sztywność, kazania, wciąż te same puste słowa, a tam Bóg – niepojęty, niesztywny – chyba..Tutaj ludzie, którzy czasem myślą, że zrozumieli umysł Boga, a tam On – niepojęty, tajemniczy.

„Myśli moje nie są myślami waszymi” – więc jak przybliżyć się do Boga? Jak zaufać Mu i uwierzyć, że On nas rozumie, skoro Jego myśli są nam obce? Nie wiem co zrobić, aby przestać się Go bać. Nie wiem co zrobić, aby życie wieczne stanowiło uzasadnienie sensu tej codziennej walki o wytrzymanie w pracy, o wytrzymanie w życiu.

wtorek, 16 lutego 2010

I po cholerę on wrócił, ten mój brat marnotrawny

Jestem wściekły. Cholernie wściekły. Dziś wrócił mój brat. Nie było go tyle lat, a dziś sobie po prostu przyszedł. Wziął kasę, wydał ją na laski i wrócił, jakby nigdy nic. A ojciec, naiwny, dał mu jeszcze swoje najlepsze ubranie, zabił cielaka i zrobił ucztę! Ja rozumiem, że ojciec się cieszy, w końcu ma całego i zdrowego syna, ale przyjęcie to już przesada. Ja też się martwiłem przez te lata co z nim, ale jednocześnie byłem wściekły na niego. W ogóle jak on mógł?! Wziął kasę i poszedł. Uważałem go za łajdaka, nikczemnika. Przecież widziałem codziennie ojca, jak się martwi, jak staje na progu drzwi i wygląda, patrzy w dal. Widziałem to cholera często. Chciałem ojca jakoś pocieszyć. W końcu miał jeszcze mnie, więc musiałem sprostać zadaniu. Byłem przy nim zawsze, pomagałem mu. Nigdy nie wyprawił mi takiej uczty!

Jestem wściekły. Jestem wściekły, bo mu cholernie zazdroszczę. Wziął kasę i żył jak chciał. Na pewno wydał ją na prostytutki. Ja nigdy nie miałem kobiety. Co prawda jakieś są w naszej wsi, ale zawsze byłem nieśmiały. Cholera, bałem się ich. Dlatego jak już coś mogło być poważniejszego, to ja uciekałem. Zresztą w końcu byłem tym dobrym synem. Przecież musiałem ojcu pomagać, więc jak mogłem myśleć o własnym życiu? A życie? On to świat zobaczył. Kawał świata. Żył na własną rękę. A ja? Tylko naszą wiochę znam. Też bym chciał sobie tak popodróżować. Może cholera, nigdy nie miałem odwagi. Nigdy nie miałem na tyle odwagi, żeby ojcu się sprzeciwić. Jednak nasz ojciec to ojciec. Co miałem mu powiedzieć, że ja też sobie idę? Miałem taki zawód mu sprawić? A może by się wściekł i nie dał mi mojego majątku. Może bym wtedy został bez kasy. Zresztą, a jakby mi się nie powiodło, to skąd miałem wiedzieć, że ojciec mnie potem przyjmie? Fuck, ja też chciałbym żyć inaczej. Tylko kurwa się boję. Jestem wściekły bo mu zazdroszczę. Ma wszystko – zrobił co chciał, poszedł gdzie chciał, uciech miał od groma i jeszcze ma taką miłość ojca, i tą całą imprezę…Ja się nigdy nie odważyłem nawet ojcu sprzeciwić. Bałem się takiego ryzyka. Przecież gdybym sobie poszedł, to musiałbym sam dbać o siebie. U ojca to jednak zawsze i jeść było i gdzie spać. Ale nie jestem szczęśliwy. Czasem się nienawidzę. Gdyby cholera on nie wrócił byłoby spokojnie. Po co to wszystko, wszystko mi poprzewracał. Co mam zrobić z tymi uczuciami?

No tak, cieszę się, że wrócił, bo przecież jestem dobrym człowiekiem. To właściwie ja jestem tym lepszym człowiekiem, bo byłem posłuszny ojcu, zawsze pełniłem jego wolę, nigdy się nie przeciwstawiłem, więc przecież nie mogę bratu źle życzyć. Ale kurwa, jestem na niego wściekły. Nienawidzę go! Cholera, wiem, że to grzech, wiem. Przecież jestem dobrym człowiekiem, nie mogę tak mówić, nie mogę tak myśleć. Kurwa, kurwa, kurwa..pieprze to wszystko, pieprzę…tyle lat byłem posłuszny, tyle lat…co jest nie tak?? On jest zły, a ma tyle, a ja jestem dobry i co? Jestem szczęśliwy? Gówno!! Nie jestem szczęśliwy. Więc co zrobiłem nie tak, co do cholery?? Ciekawe czy ojciec też mnie by tak przywitał? A może mnie nie, może tylko go tak kocha? Może zawsze kochał go bardziej.”Dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co moje, należy do Ciebie.” – ale co z tego..co z tego…

Mam do ojca żal, nie rozumiem, jak mógł mi to zrobić. Nie rozumiem.

Zazdroszczę mu. Może właśnie to mnie boli najbardziej. Zazdroszczę mu tego gestu ojca, nawet tego przebaczenia. Mnie ojciec nigdy nie miał powodu nic przebaczać. W końcu byłem nieskazitelny. Zawsze pomocny, zawsze pod ręką. Brak mi było też odwagi, żeby pójść swoją drogą. Bałem się ryzyka. W końcu tam w świecie nie wiadomo co. Mam zupełnie inny charakter. Tak, jestem strachliwy. Nie odważę się nigdy na taką drogę jak mój brat. Wiem, oskarżam go o najgorsze. Nawet nie wiem, co tam robił na wyjeździe, może jeszcze nie chce wiedzieć, jak wtedy uporam się z zazdrością. Może wcale nie wiódł złego życia, ale jak się tego dowiem, stracę nawet moje marne poczucie bycia lepszym niż on. A jeśli tak było? Eh cholera…Nienawidzę go w tej chwili. Wiodłem spokojne życie. Nie musiałem myśleć nad sobą, nad swoim życiem. A ten powrót wszystko poprzewracał.

Muszę to przemyśleć. Może ja też popełniłem błąd? W końcu, gdybym był szczęśliwy naprawdę, nie wściekł bym się tak teraz, nie zazdrościł bym mu. Może żyłem tyle lat w obłudzie, do tego jak tchórz. Rezygnowałem ze swojej drogi, ze swojego dojrzewania, nawet kosztem odmowy ojcu, zyskując jedynie życie w obłudnym poczuciu bycia lepszym. Czego więc właściwie pragnę? Czego ja chcę? I czy ojciec nadal będzie mnie kochał, jeśli pozna moje prawdziwe ja?

sobota, 13 lutego 2010

3 systemy terapeutyczne

Czytałam wiele książek psychologicznych, bo jestem typem "naukowca", "kreta", który kopie w ziemi, żeby dokopać się do tej prawdy której szuka. Wśród wielu książek psychiatrów, Dąbrowski był jednym z niewielu, z którego pism odczuwało się ogromny szacunek do człowieka, a jednocześnie pokorę wobec procesów zachodzących w człowieku. Niestety psychologia dziś tak mocno opiera się na freudowskich założeniach - dążenia do przyjemności i zdominowania przez popędy. Bez uznania duchowości. Także pojęcie zdrowia psychicznego zostało fatalnie zrozumiane przez psychiatrę.
Dla mnie niesamowitymi drogowskazami dla rozwoju psychologii są takie osoby jak Dąbrowski, którego wina polegała na tym, że trochę się pogubił we własnej metodologii, następnie niesamowity Viktor Frankl (polecam jego książkę, wydaną w 2009 r. "Człowiek w poszukiwaniu sensu"), który wymyślił logoterapię. Zakłada on, że to nie cierpienie jest najgorsze dla człowieka, tylko przeżywanie go bez poczucia sensu, a także, że podstawowym popędem człowieka nie jest seksualność, jak to uważał Freud, tylko właśnie poczucie sensu. Skupiał sie on w swoich terapiach nie na przeszłości, ale właśnie na przyszłości. A trzecią osobą jest Alexander Lowen i jego bioenergetyka (nie mylić z bioenergoterapią). Na tych trzech osobach można by zbudować naprawdę wspaniały system terapeutyczny i w końcu pomóc ludziom.

Chociaż dziś to nie jest już tylko kwestia psychologii, ale już znacznie czegoś więcej - całego stylu życia - spożywania cukru, produktów rafinowanych i ich wpływu na samopoczucie i stan nerwowy ludzi.

Ja brat syna marnotrawnego

W końcu znalazłam się w takiej chwili, w której już nie wypowiadam sie łatwo o intencjach Boga, o tym co myśli, czy jak myśli. Nawet nie chcę tłumaczyć tego co przeżywam z Jego punktu widzenia, bo wiem, że łatwo mogę zboczyć i wejść w zaułek naszego ludzkiego rozumienia. Będąc przez wiele lat wierną katoliczką przyzwyczaiłam się do wielu prostych i jasnych odpowiedzi, zawartych w kazaniach i katechiźmie. A także do trwania na swego rodzaju piedestale w postaci bycia w najlepszej i najmądrzejszej religii świata posiadającej monopol na wiedzę o Bogu. Mam wrażenie, że wielu katolików dziś łatwo wpada w taką postawę. W każdym bądź razie ja taka byłam. Więc teraz się trochę wycofałam, bo już dłużej nie chcę ani wiary opartej na lęku, na poczuciu winy, obowiązku, przyzwyczajeniu, bezpiecznego zaułka, w którym można przesiedzieć zimę. Jak ten syn drugi, brat syna marntorawnego, który trwał przy ojcu, bo nigdy nie miał odwagi pójść swoją drogą, który trwał, a jak wrócił drugi brat, czuł się nieszczęśliwy i zazdrosny. O nim rzadko się mówi, a ta postawa jest mi tak bliska.

Myślę, że doświadczenie własnej wolności, którą Bóg nam daje, jest niesamowicie ważne. Zwłaszcza kiedy człowiek długo żył w zniewoleniu i myślał, że to miłość, bo tak mówili inni.
Dziś stoję na obrzeżu Kościoła, sama i wyciszona, że odkryć prawdziwego Boga. Odwróciłam się od boga, którego sama sobie wymyśliłam, którego wmówili mi inni.
Dlatego, stoję wobec Niego, jak wobec wielkiej Tajemnicy i nie chcę otrzymywać łatwych i prostych recept ani odpowiedzi. Stąd też wiem, że nikt nie może powiedzieć mi czegoś takiego, co pomoże mi Go doświadczyć, że to się musi stać gdzieś tylko między nami.

Rzeczywiście moja bezradność czasem już zabiera mi nadzieję. Miałam wiarę długo dość, że Pan mnie uzdrowi, bo tak mówili mi inni i takie dostawałam słowa. Ale już dziś wiary w to nie mam, i może to i dobrze, bo Boga już nie naciskam, i w końcu sama daję Mu jakąś wolność.


Ja mojego sensu życia wciąż szukam. Szukam też prawdziwego Boga. Próbuję poznać Boga miłosiernego, bo wciąż jestem poddawana nieustannym oskarżeniom w mojej głowie. Boga, który faktycznie szanuje moją wolność i nie ukarze mnie za moje pójście za sercem, za tym co czuję, za szczerość wobec Niego. Takiego, który nie zostawi mnie jak umrę. Spośród wszystkich lęków najgorszą wizją jest zostawienie w czarnej nicości po śmierci. Lub ze złem. Podczas jednego z moich "odjazdów" z tego świata, jeszcze w bardzo ostrej fazie nerwicy, doświadczyłam tego. Zresztą lęk w moim życiu jest juz od kiedy pamiętam. A od 10 lat w takiej chorej formie.

No i czekam, aż Pan się da poznać, jako dobry Bóg..

Moja historia

Mam 29 lat. Lęk jest główną treścią mojego życia. Wszystko jest podporządkowane jemu i temu, żebym poczuła się choć trochę lepiej. Nie ma dla mnie nic ważniejszego. Żaden drugi człowiek nie jest dla mnie ważniejszy od tego lęku. Wciąż mam niepewność życia. Wciąż lękowe przeczucie tragedii. Żyję z dnia na dzień.

Początek

Lęk zaczął pojawiać się pod koniec liceum. Wchodził w moje życie powoli, najpierw odczuwałam go na wyjazdach, z dala od domu, co było dla mnie nowym doświadczeniem, bo dużo wyjeżdżałam. Pewnego dnia podczas burzy, gdy wracałam do domu, doświadczyłam pierwszy raz w życiu bliskości śmierci. To znaczy silnego przekonania o tym, że zaraz umrę.
Pewnego dnia dostałam pierwszego ataku silnego wyczerpania, wymiotów, drgawek i szybkiego bicia serca. Musiałam się położyć w mieście na ławce i po kilku godzinach mi to przeszło. W kolejnych dniach jednak się to powtarzało, więc rodzice zawieźli mnie do szpitala. Nie miałam siły chodzić. Nie mogłam też przyjmować posiłków, bo wszystko co jadłam wymiotowałam.

W szpitalu nikt nie wiedział co mi dolega. Dostałam leki na zwolnienie pracy serca i wysłano mnie do domu. Przez tydzień brałam tylko te leki. Potem trafiłam do lekarki medycyny pracy, która była jednocześnie homeopatką. Ona pierwsza mnie zdiagnozowała na nerwicę lękową, dała mi także wiele leków homeopatycznych, które choć nie przynosiły mi ulgi, stanowiły jedyną nadzieję, oraz wysłała do psychologa. Mama po usłyszeniu diagnozy, w swojej bezradności i lęku zaczęła coraz częściej na mnie krzyczeć, wmuszała we mnie jedzenie, straszyła, karała. Był to tragiczny czas. Przez okres roku walczyłam o każdą kromkę chleba, bo panicznie bałam się śmierci, która stała się tak realna.

W pewnych momentach przeczucie śmierci było tak silne, że żegnałam się marzeniami, wizjami swojej przyszłości, ludźmi z przeszłości. Z uczuć nie pozostało mi wtedy już nic, tylko lęk. To poczucie ogołocenia towarzyszy mi do dzisiaj, a w każdy nowy rok wchodzę ze zdziwieniem, że wciąż żyję.


Apogeum

Zaczął się tak kompletny rozkład mojego życia. Przez rok nie mogłam się normalnie odżywiać. W domu zaczęło się piekło. Wciąż krzyk na mnie, krzyk „weź się w garść", "wszystko sobie wymyśliłaś” i wiele innych złych słów. Chudłam. Matka wciskała mi jedzenie. Wymioty, wymioty, biegunka, biegunka. Potem doszły potworne bóle żołądka, pierwszy rok niejedzenia, drugi rok – ból. A przy tym wszystkim potworny lęk i różne urojenia – a raczej to były zniekształcenia rzeczywistości. Wyginanie ścian, jaskrawość kolorów. I dwa odjazdy w inny świat. Odczucia węchowe, wizje, odjazdy. I w tym potworny lęk.

Każdego dnia było „dziś umrzesz”. Największa wizja dotyczyła śmierci: sama ja w kosmosie, czarno i nic, nikogo. Tak wyglądała moja śmierć. Wszędzie robiło mi się słabo. Nie mogłam korzystać z toalet, jeździć windą, chodzić do kina, biblioteki, hipermarkttu. A we wszystkim najgorsze były: ból fizyczny nie do wytrzymania, lęk i piekło w domu. Potworne, codzienne bóle żołądka trwały 3 lata, przy czym jeden rok był naprawdę zupełnie tragiczny. Napady lęku, omdlenia były normą.


Praca nad sobą
Moja rodzina była normalną rodziną. Nie było tam jawnej patologii. Zawsze sądziłam, że jesteśmy dobrą rodziną i szczęśliwą. Zaczęłam terapię – w sumie trwała ona 8 lat. Terapie indywidualne, grupowe, leczenie na oddziale dziennym w szpitalu. Terapia pozwoliła mi zobaczyć rzeczywistość mojej rodziny, choć wcześniej jej nie dostrzegałam. Niezdrowe relacje, uzależnienie, obwinianie, manipulację. Miałam także kompletnie zablokowaną seksualność. Ogromny wstręt do niej, do swojej kobiecości. Wszyscy w rodzinie nosimy ogromne brzemię poczucia winy.

Przez cały okres mojego cierpienia w domu było piekło. Ciągły krzyk, ciągły lęk, a jednocześnie było to jedyne miejsce, gdzie objawy przechodziły, gdzie mogłam spać. Po zakończeniu studiów bardzo chciałam wyprowadzić się z domu. Musiałam jednak utrzymać jakąś pracę, żeby móc się utrzymać. Wiedziałam, że z moim stanem jest to niemożliwe, aby wytrzymać 8 godzin dziennie w pracy. Aby utrzymać pracę, którą udało mi się dostać, musiałam zacząć brać leki. Bez leków już nie byłam w stanie znieść najmniejszego stresu, podjąć najmniejszego wyzwania w pracy. Zdecydowałam się na leczenie farmakologiczne. Zaczęłam normalnie funkcjonować, czułam się lepiej, objawy straciły na mocy, chociaż wciąż mi towarzyszyły. Zaczęłam wyjeżdżać w góry. To było najdalej gdzie dałam radę. I tak jest do dziś.

Biorę leki już od 3 lat. Próbowałam wielokrotnie je odstawić, ale nie mogę. Reaguję bardzo mocno na nawet niewielki stres. Nie mogę spać poza domem. Kiedy wyjeżdżam z pracy nawet pod Warszawę na dwa dni, nie mogę spać i jestem w ciągłym napięciu. Wtedy wracają objawy.


Jeden Bóg
Zawsze odczuwałam pewien respekt przed Bogiem. Nigdy nie odważyłam się opuścić Mszy. Rodzice są wierzący, i chociaż nie spotkali żywego Boga, przekazali mi wiarę.
Przez te wszystkie lata błagałam Boga o pomoc. To była jedyna rzecz, którą mogłam zrobić, chociaż nie wierzyłam, że Bóg cokolwiek tu zdziała. Lecz trzymanie się jakiejkolwiek nadziei było lepsze niż momenty braku nadziei, kiedy chciałam się zabić. Jednak zawsze lęk przed śmiercią był silniejszy. Ale pragnienie ulgi w tym ogromnym cierpieniu było przeogromne.
Uczestniczyłam w modlitwach wstawienniczych prowadzonych przez Odnowę. Zawsze otrzymywałam słowo o uzdrowieniu, co podtrzymywało moją nadzieję na to, że Pan mnie uwolni od lęku. Uczestniczyłam w wielu mszach z modlitwą o uzdrowienie, w wielu modlitwach wstawienniczych. Podczas rekolekcji miała miejsce szczególna modlitwa, bardzo ciężka dla mnie, podczas której wyrywał się z mojego gardła straszliwy krzyk. Ksiądz prowadzący pod koniec modlitwy powiedział, że zostałam uwolniona i wszyscy klaskali się radowali, a ja miałam w głowie zamęt. Jednak cierpliwie otworzyłam się na to, co miało się dalej dziać. Jednakże ani objawy, ani lęk nie ustąpiły. To doświadczenie było dla mnie bardzo trudne. Nie rozumiałam, czemu Pan to dopuścił na mnie.

Wiele doświadczeń, które zebrałam w Kościele przyczyniły się do zejścia z dotychczasowej drogi duchowej, do tego gdzie dziś jestem. Dziś stoję na obrzeżu Kościoła i przyglądam się, bo już dłużej nie mogę trwać w Kościele. Nie chcę już wierzyć w Boga, którego przekazują inni ludzie, nie chcę gotowych odpowiedzi na trudne pytania życia, na dzień dzisiejszy próbuję otworzyć się na Boga od nowa.


Moje dziś

Z wielkim trudem przeżywam każdy dzień w pracy. Mam duże problemy z brakiem energii, brakiem sił, ciągłym poczuciem zmęczenia. Jestem skoncentrowana na przetrwaniu każdego dnia w pracy. Mimo, że nie jest ona ciężka, ani stresująca, jest dla mnie trudne wytrzymanie w pracy. I wciąż lęk, czy ją utrzymam. Teraz też często choruję. Choruję długo na różne infekcje. Już nawet antybiotykami trudno je wyleczyć.

To wszystko sprawia, że brak mi sił do życia. Że życie, każdy dzień jest dla mnie ogromnym wysiłkiem. Czasem nadziei jest mniej. Czasem jej brak. Wtedy jest bardzo trudno. Dlatego żebrzę: o wiarę i nadzieję, sens..

Dlaczego zostałam żebrakiem

Dlaczego postanowiłam spisywać te swoje wypociny, te okupione dużym bólem i dręczeniem psychicznym zdania? Ponieważ w końcu zrozumiałam, że muszę, albo raczej chcę, nadać swojemu życiu jakiś sens. Nie piszę tego w sumie dla ludzi, bo jeśli tak zacznę myśleć, moje zdania stracą swoją naturalność, a zacznę je upiększać słówkami, zwrotami, frazesami, żeby innym się podobało. Wolę więc jako swój cel postawić pisanie dla siebie, aby uwolnić się od pokusy popisywania się przed kimkolwiek. Jednakże, każdą chwilę spędzoną nad tym pisaniem, a także wiele godzin przemyśleń poświęcam tym wszystkim, dla których śmierć stała się bliska pod postacią nerwicy lękowej. Którzy posmakowali tego jedynego, wyjątkowego lęku, który pozostawia w tak niewysłowionej samotności i pustce, że można utracić wiarę w Boga.

Nie mogę dziś robić zawodowo tego, co bym chciała. Nie mogę się w tym obszarze realizować. Nie mogę podróżować po świecie i nie latam nawet do Londynu. Moje życie ogranicza się do Polski, a na co dzień do pracy i powrotu, do częstego dochodzenia do siebie, lub konieczności opuszczania ludzi. I muszę właśnie, po 10 latach walki, nadać temu życiu, takiemu jakie jest, sens. To pisanie jest owocem moich ciągłych poszukiwań nadziei. Szukam nadziei na dzień następny, na to, że życie jest czymś więcej niż trwaniem na padole łez. Jestem żebrakiem nadziei. Żebrzę u Boga i u ludzi, wśród książek, podczas rozmów, w modlitwie. Kiedyś żebrałam na litość, dziś żebrzę agresywnie, z determinacją. Mówię wprost co myślę i co czuję. I wprost pytam. Ale też przestałam naciskać - i ludzi i Boga. Niech każdy ma swoją wolność. Ja żebrzę dalej.