sobota, 13 lutego 2010

Moja historia

Mam 29 lat. Lęk jest główną treścią mojego życia. Wszystko jest podporządkowane jemu i temu, żebym poczuła się choć trochę lepiej. Nie ma dla mnie nic ważniejszego. Żaden drugi człowiek nie jest dla mnie ważniejszy od tego lęku. Wciąż mam niepewność życia. Wciąż lękowe przeczucie tragedii. Żyję z dnia na dzień.

Początek

Lęk zaczął pojawiać się pod koniec liceum. Wchodził w moje życie powoli, najpierw odczuwałam go na wyjazdach, z dala od domu, co było dla mnie nowym doświadczeniem, bo dużo wyjeżdżałam. Pewnego dnia podczas burzy, gdy wracałam do domu, doświadczyłam pierwszy raz w życiu bliskości śmierci. To znaczy silnego przekonania o tym, że zaraz umrę.
Pewnego dnia dostałam pierwszego ataku silnego wyczerpania, wymiotów, drgawek i szybkiego bicia serca. Musiałam się położyć w mieście na ławce i po kilku godzinach mi to przeszło. W kolejnych dniach jednak się to powtarzało, więc rodzice zawieźli mnie do szpitala. Nie miałam siły chodzić. Nie mogłam też przyjmować posiłków, bo wszystko co jadłam wymiotowałam.

W szpitalu nikt nie wiedział co mi dolega. Dostałam leki na zwolnienie pracy serca i wysłano mnie do domu. Przez tydzień brałam tylko te leki. Potem trafiłam do lekarki medycyny pracy, która była jednocześnie homeopatką. Ona pierwsza mnie zdiagnozowała na nerwicę lękową, dała mi także wiele leków homeopatycznych, które choć nie przynosiły mi ulgi, stanowiły jedyną nadzieję, oraz wysłała do psychologa. Mama po usłyszeniu diagnozy, w swojej bezradności i lęku zaczęła coraz częściej na mnie krzyczeć, wmuszała we mnie jedzenie, straszyła, karała. Był to tragiczny czas. Przez okres roku walczyłam o każdą kromkę chleba, bo panicznie bałam się śmierci, która stała się tak realna.

W pewnych momentach przeczucie śmierci było tak silne, że żegnałam się marzeniami, wizjami swojej przyszłości, ludźmi z przeszłości. Z uczuć nie pozostało mi wtedy już nic, tylko lęk. To poczucie ogołocenia towarzyszy mi do dzisiaj, a w każdy nowy rok wchodzę ze zdziwieniem, że wciąż żyję.


Apogeum

Zaczął się tak kompletny rozkład mojego życia. Przez rok nie mogłam się normalnie odżywiać. W domu zaczęło się piekło. Wciąż krzyk na mnie, krzyk „weź się w garść", "wszystko sobie wymyśliłaś” i wiele innych złych słów. Chudłam. Matka wciskała mi jedzenie. Wymioty, wymioty, biegunka, biegunka. Potem doszły potworne bóle żołądka, pierwszy rok niejedzenia, drugi rok – ból. A przy tym wszystkim potworny lęk i różne urojenia – a raczej to były zniekształcenia rzeczywistości. Wyginanie ścian, jaskrawość kolorów. I dwa odjazdy w inny świat. Odczucia węchowe, wizje, odjazdy. I w tym potworny lęk.

Każdego dnia było „dziś umrzesz”. Największa wizja dotyczyła śmierci: sama ja w kosmosie, czarno i nic, nikogo. Tak wyglądała moja śmierć. Wszędzie robiło mi się słabo. Nie mogłam korzystać z toalet, jeździć windą, chodzić do kina, biblioteki, hipermarkttu. A we wszystkim najgorsze były: ból fizyczny nie do wytrzymania, lęk i piekło w domu. Potworne, codzienne bóle żołądka trwały 3 lata, przy czym jeden rok był naprawdę zupełnie tragiczny. Napady lęku, omdlenia były normą.


Praca nad sobą
Moja rodzina była normalną rodziną. Nie było tam jawnej patologii. Zawsze sądziłam, że jesteśmy dobrą rodziną i szczęśliwą. Zaczęłam terapię – w sumie trwała ona 8 lat. Terapie indywidualne, grupowe, leczenie na oddziale dziennym w szpitalu. Terapia pozwoliła mi zobaczyć rzeczywistość mojej rodziny, choć wcześniej jej nie dostrzegałam. Niezdrowe relacje, uzależnienie, obwinianie, manipulację. Miałam także kompletnie zablokowaną seksualność. Ogromny wstręt do niej, do swojej kobiecości. Wszyscy w rodzinie nosimy ogromne brzemię poczucia winy.

Przez cały okres mojego cierpienia w domu było piekło. Ciągły krzyk, ciągły lęk, a jednocześnie było to jedyne miejsce, gdzie objawy przechodziły, gdzie mogłam spać. Po zakończeniu studiów bardzo chciałam wyprowadzić się z domu. Musiałam jednak utrzymać jakąś pracę, żeby móc się utrzymać. Wiedziałam, że z moim stanem jest to niemożliwe, aby wytrzymać 8 godzin dziennie w pracy. Aby utrzymać pracę, którą udało mi się dostać, musiałam zacząć brać leki. Bez leków już nie byłam w stanie znieść najmniejszego stresu, podjąć najmniejszego wyzwania w pracy. Zdecydowałam się na leczenie farmakologiczne. Zaczęłam normalnie funkcjonować, czułam się lepiej, objawy straciły na mocy, chociaż wciąż mi towarzyszyły. Zaczęłam wyjeżdżać w góry. To było najdalej gdzie dałam radę. I tak jest do dziś.

Biorę leki już od 3 lat. Próbowałam wielokrotnie je odstawić, ale nie mogę. Reaguję bardzo mocno na nawet niewielki stres. Nie mogę spać poza domem. Kiedy wyjeżdżam z pracy nawet pod Warszawę na dwa dni, nie mogę spać i jestem w ciągłym napięciu. Wtedy wracają objawy.


Jeden Bóg
Zawsze odczuwałam pewien respekt przed Bogiem. Nigdy nie odważyłam się opuścić Mszy. Rodzice są wierzący, i chociaż nie spotkali żywego Boga, przekazali mi wiarę.
Przez te wszystkie lata błagałam Boga o pomoc. To była jedyna rzecz, którą mogłam zrobić, chociaż nie wierzyłam, że Bóg cokolwiek tu zdziała. Lecz trzymanie się jakiejkolwiek nadziei było lepsze niż momenty braku nadziei, kiedy chciałam się zabić. Jednak zawsze lęk przed śmiercią był silniejszy. Ale pragnienie ulgi w tym ogromnym cierpieniu było przeogromne.
Uczestniczyłam w modlitwach wstawienniczych prowadzonych przez Odnowę. Zawsze otrzymywałam słowo o uzdrowieniu, co podtrzymywało moją nadzieję na to, że Pan mnie uwolni od lęku. Uczestniczyłam w wielu mszach z modlitwą o uzdrowienie, w wielu modlitwach wstawienniczych. Podczas rekolekcji miała miejsce szczególna modlitwa, bardzo ciężka dla mnie, podczas której wyrywał się z mojego gardła straszliwy krzyk. Ksiądz prowadzący pod koniec modlitwy powiedział, że zostałam uwolniona i wszyscy klaskali się radowali, a ja miałam w głowie zamęt. Jednak cierpliwie otworzyłam się na to, co miało się dalej dziać. Jednakże ani objawy, ani lęk nie ustąpiły. To doświadczenie było dla mnie bardzo trudne. Nie rozumiałam, czemu Pan to dopuścił na mnie.

Wiele doświadczeń, które zebrałam w Kościele przyczyniły się do zejścia z dotychczasowej drogi duchowej, do tego gdzie dziś jestem. Dziś stoję na obrzeżu Kościoła i przyglądam się, bo już dłużej nie mogę trwać w Kościele. Nie chcę już wierzyć w Boga, którego przekazują inni ludzie, nie chcę gotowych odpowiedzi na trudne pytania życia, na dzień dzisiejszy próbuję otworzyć się na Boga od nowa.


Moje dziś

Z wielkim trudem przeżywam każdy dzień w pracy. Mam duże problemy z brakiem energii, brakiem sił, ciągłym poczuciem zmęczenia. Jestem skoncentrowana na przetrwaniu każdego dnia w pracy. Mimo, że nie jest ona ciężka, ani stresująca, jest dla mnie trudne wytrzymanie w pracy. I wciąż lęk, czy ją utrzymam. Teraz też często choruję. Choruję długo na różne infekcje. Już nawet antybiotykami trudno je wyleczyć.

To wszystko sprawia, że brak mi sił do życia. Że życie, każdy dzień jest dla mnie ogromnym wysiłkiem. Czasem nadziei jest mniej. Czasem jej brak. Wtedy jest bardzo trudno. Dlatego żebrzę: o wiarę i nadzieję, sens..