środa, 19 maja 2010

Sama sobie złym prorokiem

Całkiem niedawno przypomniało mi się pewne zdarzenie sprzed pierwszego ataku nerwicy. Myślę, że było to gdzieś około roku przed początkiem. Byłam na pierwszym roku studiów, podczas których braliśmy udział w zajęciach z filozofii. Były to zajęcia z grupy tych, które daje się studentom, żeby oprócz swoich normalnych zajęć znaleźli czas na refleksję, gdyż jak wiadomo studenci raczej takiego czasu nie mają zbyt wiele. Chyba generalnie, trzeba po prostu dostać w dupę i poczuć oddech śmierci, żeby zacząć się zastanawiać nad sprawami ostatecznymi.

Pamiętam, że z samych zajęć niewiele pamiętam, ale jedno pamiętam doskonale. Pewną pracę domową. Aby zaliczyć filozofię należało napisać rozprawę filozoficzną, ale temat każdy musiał sobie wybrać sam. Wiedziałam, że jestem dobra w pisaniu o rzeczach ogólnych, w tzw. „laniu wody”, w pisaniu słów pięknych, chwytających za serce. Wymyśliłam więc sobie temat, który będzie „łatwy” do napisania – coś, żebym mogła usiąść i puścić wodze fantazji…Jeszcze wtedy nie wiedziałam wiele o cierpieniu, mimo, że w wiele źródeł mojej nerwicy znalazło się w rodzinie, nie miałam zupełnie świadomości, że tak jest. Można powiedzieć, że nie wiedziałam, że różne złe zachowania są złe, ponieważ towarzyszyły mi od dziecka. Dopiero nerwica, a z nią wieloletnia terapia, zaczęły otwierać mi oczy na realia, w jakich żyłam.

A ja sobie wymyśliłam, że napiszę pracę o cierpieniu i odniosę się do niego sięgając do różnych postaw wobec życia – znanych w filozofii – stoicyzmu, epikureizmu..
Temat mojej pracy brzmiał  „Cierpienie – drzwi do wolności, szczęścia i Boga”..nie sądziłam, że niespełna rok później słowa te nabiorą dla mnie zupełnie nowego wymiaru.

Z perspektywy 10-letniego cierpienia słowa te nabrały dla mnie szczególnego znaczenia. Po pierwsze wolność – tego, czego w życiu brakowało mi jako jednej z nadrzędnych wartości – to wolności. Wolności do bycia sobą, do wyborów, decyzji, do uczuć, do życia…

W moim życiu przede wszystkim kierowało „muszę” i „powinnam”, a policjantem był i jest lęk. Brak wolności objął wszystkie moje sfery – począwszy od emocji, od stawania się i wyborów życiowych dróg, dokonywania złych wyborów i złych decyzji, popełniania błędów, odczuwania gniewu i złości, a skończywszy na DOBROWOLNYM byciu w Kościele…Ostatecznie nie doświadczyłam wolności w BYCIU człowiekiem. Nigdy nie pozwoliłam sobie na po prostu BYCIE człowiekiem. Wolność jest dla mnie dziś także najbardziej podstawowym warunkiem MIŁOŚCI. Wbrew pozorom wciąż nie wiem czym jest miłość i co to znaczy kochać. Wiem już dziś jedynie, że ofiarniczość nie jest miłością. Jedyne do czego udało mi się dojść na razie, że z miłością bardzo silnie związana jest wolność, którą daję drugiemu człowiekowi, jeśli go kocham. Jak dla mnie przejawia się ona oprócz pełnej akceptacji człowieka (oczywiście to nie znaczy, że akceptuję jak mnie leje, ale to inna dyskusja i napiszę o tym innym razem), także rezygnacją z manipulacji nim, rezygnacji z emocjonalnego wymuszania tego co chcę osiągnąć, a także m.in. z rezygnacji z uzależniania kogoś od siebie. Wszelkie uzależnianie nie jest wolnością.

Pierwszą i podstawową korzyść, jaką przyniosła mi nerwica, choć korzyść to może za duże słowo, to właśnie uświadomienie sobie, że podstawą miłości i warunkiem doświadczenia własnej godności i jest właśnie doświadczenie własnej wolności. Z tego także względu walczę o to, żeby nie bać się Boga, kiedy kolejną niedzielę nie jestem w Kościele, kiedy wkurzam się na kogoś, kiedy kogoś nienawidzę, kiedy odczuwam gniew i wściekłość, pozwalać sobie na to, żeby nie wszyscy mnie lubili, i żebym ja nie lubiła wszystkich i na wiele jeszcze innych, znacznie poważniejszych rzeczy.

Wolność jak dla mnie, w związku z tym, że jest warunkiem miłości, jest także warunkiem doświadczenia szczęścia. Wolność dzisiaj ma dla mnie szczególne znaczenie – w zasadzie to właśnie wolność staje się dla mnie drzwiami do szczęścia, do Boga – tak przynajmniej próbuję. Wolność do odczuwania tak jak czuję, a nie tak jak oczekuje ode mnie świat, rodzice, inni ludzie….A nawet wolność do popełnienia grzechu i wolność do tego, żeby tego grzechu nie popełnić…

I taka właśnie głupia i naiwna praca domowa..

czwartek, 6 maja 2010

Człowiek w poszukiwaniu sensu

Viktor Frankl był niezwykłym człowiekiem, chociażby już z tego powodu, że przeżył obóz w Auschwitz. Często poszukiwałam literatury obozowej, bo w jakiś sposób odnajdywałam się w klimacie tamtego ciągłego lęku i oddechu śmierci. Chociaż oczywiście nigdy nie odważyłabym się porównywać mojej sytuacji z sytuacją ludzie w obozie.

Viktor Frankl był austriackim psychiatrą. Zasady swojej terapii opartej na sensie opracował jeszcze przed II wojną światową. Doświadczenia obozowe niewątpliwie pogłębiły jego przemyślenia.

Książka „Człowiek w poszukiwaniu sensu” składa się z dwóch części. Pierwsza przedstawia kilka faktów z obozowego życia. Autor raczej unika dosadnych opisów, ale z treści jasno wynika z jak bezwzględną rzeczywistością musiał się zmierzyć człowiek w obozie koncentracyjnym. W drugiej części przedstawia założenia logo terapii.  Logoterapia zakłada, że człowiek, aby żyć i osiągać z życia satysfakcję potrzebuje odnaleźć  swój własny sens, który pomoże mu przetrwać nieuniknione cierpienie oraz trud związany z życiem.

Nie będę opisywać książki. Po prostu wypiszę kilka jego zdań, które szczególnie utkwiły mi w pamięci.

 „Nagle poraziła mnie pewna myśl, po raz pierwszy w życiu objawiła mi się prawda po tylekroć wplatania w pieśni poetów i ogłaszana najwyższą mądrością przez filozofów, a mianowicie, że miłość jest najwyższym i najszlachetniejszym celem, do jakiego może dążyć człowiek.(..) Zrozumiałem, że nawet ktoś, komu wszystko na świecie odebrano, wciąż może zaznać prawdziwego szczęścia, choćby nawet przez krotką chwilę, za sprawą kontemplacji tego, co najbardziej ukochał….kontemplując z uczuciem noszony obraz najdroższej nam osoby.”


„W miarę nasilania się wewnętrznych przeżyć więźnia, jak nigdy wcześniej przeżywał on również piękno sztuki i natury.”


„Pokuszę się na tym miejscu o następującą analogię: z ludzkim cierpieniem jest jak z gazem. Jeśli wpuścić pewną jego ilość do zamkniętego pomieszczenia,  gaz wypełni je w sposób równomierny i całkowity, bez względu na jego rozmiary.  Podobnie cierpienie całkowicie „wypełnia” duszę i świadomość  człowieka, bez względu na to czy cierpimy ogromnie, czy też tylko trochę. Dlatego też „rozmiar” ludzkiego cierpienia jest pojęcia najzupełniej względnym.”


„My, którzy byliśmy więźniami w obozach koncentracyjnych dobrze pamiętamy ludzi wędrujących od baraku do baraku, pocieszających towarzyszy niedoli, ofiarujących im ostatni kawałek chleba. Nie było ich zbyt wielu, lecz stanowią wystarczający dowód na to, że człowiekowi można odebrać wszystko z wyjątkiem jednego – ostatniej z ludzkich swobód: swobody wyboru swojego postępowania w konkretnych okolicznościach, swobody wyboru swojej własnej drogi.(..)
Zasadniczo zatem każdy człowiek jest w stanie – nawet w tak skrajnych okolicznościach – decydować o tym, kim się stanie, zarówno pod względem psychicznym, jak i duchowym. ..


Aktywne życie daje człowiekowi możliwość realizowania swoich wartości poprzez kreatywną pracę, a bierna umiejętność odczuwania przyjemnych doznań  pozwala mu odnaleźć spełnienie poprzez doświadczanie piękna, natury i sztuki. Gdyby jednak odrzeć ludzkie życie z wszelkiej kreatywności i przyjemności, pozostanie w nim jeszcze jedna wartość, dopuszczająca jedynie zachowania najwyższej moralnej próby; wartością tą jest mianowicie nastawienie człowieka do własnej egzystencji – egzystencji podlegającej zewnętrznym ograniczeniom.(…) Ale nie tylko życie kreatywne i polegające na bogactwie doznań ma sens; skoro życie jako takie ma jakikolwiek sens, wówczas musi go mieć również cierpienie. To, w jaki sposób człowiek akceptuje swoje przeznaczenie i cierpienie, jakie ono ze sobą niesie, to, w jaki sposób bierze na swoje barki krzyż, może być dla niego – nawet w najtrudniejszych chwilach- wyjątkową okazją do pogłębienia sensu własnego życia.(..) Spośród tysięcy więźniów tylko nielicznym udało się zachować swoją wewnętrzną wolność i traktować cierpienie jako okazję do duchowego rozwoju, lecz nawet pojedynczy przykład stanowi wystarczający dowód na to, że dzięki wewnętrznej sile można wznieść się ponad wszystko, co przyniesie los.”


„Jak już podkreśliłem, stan psychiczny więźnia był w ostatecznym rozrachunku nie tyle skutkiem wyżej wymienionych czynników psychofizycznych, ile wynikiem świadomie podjętej decyzji. (..) Człowiek, który nie dostrzegał końca swojej „tymczasowej egzystencji”, nie był w stanie dążyć do jakiegokolwiek celu. (..) Nie widząc dla siebie w przyszłości żadnego celu, do którego miałby dążyć, więzień obozu upadał na duchu i pogrążał się w retrospektywnych rozmyślaniach. (..) Odrealnianie naszej „tymczasowej egzystencji” było samo w sobie ważnym powodem, dla którego więźniowie tracili chęć do dalszego życia – z tej perspektywy bowiem wszystko wydawało się pozbawione sensu.


„Więzień, który stracił wiarę w przyszłość – w swoją przyszłość – był skazany na zagładę. Wraz z utratą wiary w przyszłość tracił jednocześnie swoją orientację duchową.  Rezygnując z walki o samego siebie, popadał w psychiczną i fizyczną ruinę.(..) Początkiem wszelkich prób wskrzeszenia w człowieku jego wewnętrznej siły musiało być wskazanie mu jakiegoś celu w życiu. (..) Sami musieliśmy się uczyć, a następnie przekazywać zrozpaczonym towarzyszom, że nie liczy się to, czego my oczekujemy od życia, ale to czego życie oczekuje od nas. Musieliśmy przestać zadawać sobie pytania o sens naszej egzystencji, a w zamian nauczyć się myśleć o sobie jak o ludziach poddawanych przez życie – w każdej godzinie dnia – nieustannemu egzaminowi.(..) Ostatecznie życie sprowadza się do wzięcia na siebie odpowiedzialności za znalezienie właściwego rozwiązania problemów i zadań, jakie stale stawia ono przed każdym z nas.”


„Kiedy uświadomimy sobie, że nie da się zastąpić jednego człowieka drugim, rola odpowiedzialności jaką ponosimy za własne życie i jego podtrzymywanie, ukaże się nam w całej swej wielkości. Człowiek, który zda sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką ma wobec innej istoty ludzkiej, która go kocha i z niecierpliwością wyczekuje jego powrotu, albo wobec jakiejś nieukończonej pracy, nigdy nie będzie zdolny odebrać sobie życia. Wie już, dlaczego żyje, a to pozwoli mu znieść to, jak żyje.”

To jest tylko kilka wyrywków z książki. Oddają one w pełni ducha Frankla. Czasem mnie to przeraża, że ja właśnie już się poddałam. Już nie mam celu. Już nie walczę. Nie widzę sensu walki. Teoretycznie wiara z zbawczą moc cierpienia powinna mi pomóc. Może ofiarowanie go za moich bliskich żyjących i zmarłych dała by mi więcej sił. Ale nie. Ja już po prostu nie chce cierpieć. Nie potrafię przyjąć do serca i zgodzić się wewnętrznie na koncepcję pomagania moim bliskim poprzez moje własne cierpienie i ból. Wiem, że dla wielu świętych to była właśnie droga. Ale ja muszę zacząć od podstaw – aby przestać się Boga w ogóle bać i uwierzyć w to, że On jest przede wszystkim miłością.

sobota, 1 maja 2010

Komu potrzebna jest modlitwa?

Modlitwa. Niby sprawa jest oczywista. Wychowani w wierze katolickiej modlimy się od dziecka. „Ojcze nasz, któryś jest w Niebie…”. Z wiekiem słowa tracą znaczenie. Zostaje odmawianie. Od kiedy pamiętam modliłam się. Przez ostatnie 10 lat też się modliłam. O uzdrowienie. Po 10 latach modlitwy straciłam nadzieję, że moja modlitwa przyniesie uzdrowienie. Wtedy też uświadomiłam sobie, że nawet jeśli będę klęczeć codziennie po 10 godzin na grochu i odmawiać 20 różańców, to nie przyniesie mi uzdrowienia, bo Boga nie da się zmusić do uczynienia czegoś według własnej woli.

Wtedy też dotarło do mnie, że taka modlitwa ma dwie strony, i obie prowadzą do nikąd. Z jednej strony zrozumiałam, że taka błagalna modlitwa jest swego rodzaju próbą manipulacji Bogiem, który, jak mamy nadzieję, pewnego dnia ugnie się pod ciężarem naszych poświęceń, umartwień i błagań i spełni naszą prośbę – nasz pomysł na rozwiązanie danego problemu. A Bóg jest wolny, nigdy nie ulega manipulacjom. To z kolei prowadzi do pułapki, że Bóg jest bezlitosnym tyranem, który jest głuchy na nasze błagania. Bo bóg, w którego wierzyłam, właśnie taki mi się okazał po tych 10 latach modlitw. I odkryłam, że jeśli Bóg jest taki, to wiara jest gówno warta. Więc gdzieś, coś się nie zgadza. Gdzieś został popełniony błąd. Uświadomiłam sobie, że jeśli Bóg kocha ludzi bardziej, niż ludzie siebie samych i swoich bliskich, to moja modlitwa błagalna o moje uzdrowienie, bądź o uzdrowienie, któregoś z moich bliskich jest nic nie warta. A tylko wzmacnia wizerunek boga, który nie ma litości, który chce, żebyśmy błagali go, a on, zależnie od humoru, albo da komuś uzdrowienie, albo nie. Dziś nie wierzę w takiego boga. Nie wiem jaki jest Bóg, ale staram się ufać, że kocha bardziej niż my sami.

Dotychczas modliłam się w duchu „pomóż jej, uratuj go, uzdrów mnie proszę”. A dziś widzę wyraźnie, że taka forma modlitwy wzmacniała we mnie nie tylko nieprawdziwy wizerunek Boga, ale także nieświadome przekonanie, że to JA kocham bardziej człowieka niż Bóg, bo to MI bardziej zależy na jego dobru, zdrowiu i szczęściu niż Bogu, więc to JA błagam Boga o te dary.

Modlitwa w takim rozumieniu straciła dla mnie wszelki sens. Dlatego od 3 miesięcy się nie modlę w ten sposób. Próbuję znaleźć sens modlitwy na nowo, zrozumieć kto jej potrzebuje i dlaczego, a także, o co właściwie chodzi w modlitwie. Doświadczam obecnie cierpienia bliskiej mi osoby. Nie mogę do tej osoby pójść, porozmawiać, potrzymać za rękę, być z nią, otrzeć łzy. Na razie nie rozumiem o co chodzi w modlitwie. Jedyne co ma dla mnie sens, to usiąść przed Bogiem w ciszy i w ciszy, razem z Nim pójść do bliskich, dla których pragnę dobra. A jeśli pragnę dobra dla siebie, to też po prostu mogę jedynie usiąść w ciszy. Ta forma modlitwy jest jedyną, którą w ostatnim czasie mogę przyjąć sercem. Do czego to porównać? Wiele osób mówi, że modlitwa to jak rozmowa z bliskim człowiekiem. Ale jak mówić o rozmowie, kiedy to NIE jest rozmowa, taka jak ją znamy. Bowiem ja mogę teraz mówić, ale ON może teraz milczeć. Nie mogę na Niego popatrzeć, nie mogę też wziąć potrzymać Go za rękę, albo się do Niego przytulić. Jak więc mogę stworzyć relację? Znam tylko ludzkie relacje, mieszkam w ciele i nie potrafię być duchem, zachowywać się jak duch i myśleć jak duch, póki jestem człowiekiem w ciele. Nie potrafię stworzyć relacji, która jest między duchami, ponieważ jestem na Ziemi, mam rozum i umysł z ciała. Stworzenie relacji z Bogiem jest dla mnie trudne. Trochę jak mrówka, która ma stworzyć relację ze słoniem.

Tak więc jedynie co pozostaje to usiąść i milczeć i ufać, że On wie doskonale co dzieje się w moim sercu i nawet jeśli zdecydował teraz milczeć, to trwa swoim sercem przy mnie.