niedziela, 21 listopada 2010

Wspomnienie pani Janiny - historia życia

Panią Janinę poznałam, kiedy przychodziłam do mojej babci, która w ostatnich kilku latach swojego życia znajdowała się w hospicjum. Kiedy wchodziło się tam, zawsze witał wpierw ten charakterystyczny zapach starości. Nie jest to przyjemny zapach i każdy, kto opiekował się kiedyś starszymi osobami, wie co mam na myśli. Potem korytarz – niektórzy siedzieli patrząc się w dal pustym wzrokiem. Zawsze zastanawiałam się patrząc na te oczy – gdzie jesteś człowieku, gdzie ugrzęzłeś, gdzie zagubiła się Twoja dusza? W jakiś sposób ciągnie mnie do takich zagubionych dusz. Moja babcia też była zagubiona. Mogłam tylko siedzieć obok i trzymać ją za rękę, lub głaskać, z nadzieją, że ten kontakt fizyczny przebija się do jej świata. Siedząc tak milcząca przy jej łóżku zaczęłam rozmawiać z pewną kobietą, która zajmowała łóżko obok. Mimo wieku, a miała 94 lata, była wciąż niezwykle sprawna umysłowo. Uwielbiałam jej słuchać, zwłaszcza prosiłam ją o dzielenie się ze mną historiami jej życia. Robiła to chętnie, ponieważ nigdy nikt nie interesował się jej życiem, a rodzina w ostatnich latach nie traktowała poważnie tego co mówiła. Do dziś jej osoba i jej historia są dla mnie źródłem jakiejś życiowej nadziei. Siedziałam więc koło babci, a słuchałam pani Janiny – bo tak nazywała się ta wyjątkowa osoba.

Moje wspomnienia tych historii dzisiaj nie są świeże i będzie mi trudno je odtworzyć. Nie będę się koncentrowała na historycznej poprawności – ponieważ realia II wojny światowej pozostają zupełnie poza moimi zdolnościami wyobraźni. Raczej chcę pamiętać istotę tego, co mi opowiadała. Dlatego nie będzie tu logiki i porządku historycznego, ani wiernego oddania rzeczywistości wojennej, ani chronologicznego porządku. Podczas rozmowy takie szczegóły nie są istotne i nie chcę się ich trzymać także teraz. Weźcie więc poprawkę, że kiedy piszę „łóżko” w obozie, to chodzi pewnie o drewnianą pryczę, a jeśli coś dzieje się po tym, co było później, to także nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko to, że te wydarzenia miały miejsce naprawdę i składają się na czyjeś konkretne życie, konkretną historię. A kolejność wydarzeń i właściwe słowa opisujące tamtą rzeczywistość nie są w tym momencie istotne.

Jej historia w moich wspomnieniach zaczęła się w dzień wybuchu Powstania Warszawskiego. Pani Janina mieszkała ze swoim jedynym ukochanym synkiem Ignasiem – miał on myślę wtedy ze 3 latka. O mężu nie wspominała, ale przypuszczam, że był on już na wojnie, ponieważ podczas tego wydarzenia go nie było. Tego dnia, a muszę dodać, że nikt nie spodziewał się, ani domyślał się wybuchu, pani Janina wyszła dosłownie na chwilę z domu. Po co? Nie wiem, może poszła do sklepu, może poszła załatwić coś w innym budynku. Wiem tylko, że wyszła dosłownie na chwilę – zamknęła Ignasia  w domu, bo miała za chwilkę wrócić. Jednak nie wróciła. Nieoczekiwanie i nagle wybuchło Powstanie i do domu wrócić już nie mogła. Co więcej, została zaaresztowana i zabrana do obozu – nie wiem gdzie mieścił się ten obóz, pamiętam tylko, że był otoczony drutem kolczastym, że sąsiadował z obozem jeńców ukraińskich oraz, że ludzie będący tam spali na drewnianych pryczach. Nie był to jednak obóz śmierci.

Nie chcę nawet wyobrażać sobie, co tam przeżywała – co może przeżywać matka, która zostawiła syna na chwilę w domu i teraz prawie jest pewna, że nie miał szans przeżyć. Wspomniała na sen, który miała poprzedniej nocy – szła po schodach do góry, a za nią szedł Ignaś. Wokół nich było morze, wielkie i przerażające, aż po horyzont. Pani Janina bała się i uważała na każdy schodek, ponieważ nie umiała pływać. Trzymała Ignasia za rękę, a on szedł za nią. W pewnym momencie Ignaś się poślizgnął i wpadł do wody. Pani Janina nie mogła go ratować, ponieważ nie umiała pływać. Jakże proroczy wydał się jej ten sen, kiedy znalazła się w obozie. Próbowała szukać kogoś, kto mógłby coś wiedzieć o losach jej synka. Któregoś dnia spotkała sąsiadkę, która opowiedziała jej, że jej synek został zabrany z domu przez jej brata, ale wszyscy schowali się w piwnicy i zginęli od bomby, która zmiażdżyła cały dom.
Pani Janina opowiadała mi jak bardzo winiła się za śmierć Ignasia, jak nie potrafiła wybaczyć sobie tego wyjścia, tego, że nie zrozumiała swojego proroczego snu. Miała ogromne pretensje do Boga i Matki Boskiej, ponieważ przy chrzcie oddała w sposób szczególny chłopca opiece Matki Bożej. To doświadczenie spowodowało, że straciła wiarę i odwróciła się od Boga.

Nie wiem jak długo przebywała w tym obozie, wiem jednak, że podczas tego pobytu pracowała u pewnej Niemki, robiła u niej w ogrodzie. Któregoś dnia będąc poza obozem i służąc Niemce znalazła się w dużej grupie ludzi, kiedy w niedużej odległości wybuchła bomba. Straciła przytomność i odzyskała ją dobrych kilka metrów dalej na stole krawca. Okazało się, że wybuch był tak duży, że w pobliskiej pracowni krawieckiej wybiło całe wejście i z dużym rozmachem wrzuciło ją do pomieszczenia. Pamięta, że jak się obudziła, to sądziła, że nie ma nóg, ponieważ ich nie czuła. Na szczęście okazało się, że nogi są i wkrótce odzyskała w nich czucie.

Któregoś wieczora, lub nocy, kiedy leżała na swojej pryczy i płakała za synkiem, usłyszała, że do pomieszczenia wszedł jakiś żołnierz. Nie patrzyła, ponieważ miała głowę ukrytą w rękach, słyszała tylko miarowe stukanie żołnierskich butów o posadzkę. Żołnierz zatrzymał się przy jej łóżku. Nie odwróciła się, aż usłyszała głos tak bardzo jej znany – głos jej własnego brata: „Nie płacz Jaśka. Ignaś żyje”. I tyle. Kątem oka zobaczyła tylko znikającą figurę człowieka w żołnierskim ubraniu – postać jej brata. Pani Janina przerażona, że traci zmysły, zaczęła wypytywać inne osoby, czy nie widziały żołnierza, nikt jednak nie widział. A wydarzenie to zostawiła w swoim sercu – z mieszaniną nadziei w otchłani rozpaczy, i przerażenia, że zaczyna tracić zmysły.

Pod koniec wojny wróciła do Warszawy na gruzy swojego domu. Stała nad gruzowiskiem z nadzieją, że znajdzie choć fragment, jakieś resztki po swoim ukochanym synku. Kiedy tak rozkopywała gruz podeszła do niej dziewczynka, która widocznie pamiętała panią Janinę, mówiąc, że Ignaś żyje i że go widziała. Jak jednak można przyjąć takie słowa małej dziewczynki? Pani Janina dobrotliwie popatrzyła mówiąc: „rozumiem, że widziałaś jakiegoś Ignacego, ale na pewno nie był to mój syn”. Dziewczynka jednak upierała się, że widziała jej Ignasia i że może do niego zaprowadzić. Kobieta, bez nadziei wstała i poprosiła, aby dziewczynka ją zaprowadziła. I zaprowadziła do pewnej rodziny, która podczas powstania przygarnęła chłopca. Pani Janina zobaczyła go. Wychudzonego, kaszlącego, mizernego. Swojego synka.

Brat pani Janiny faktycznie wyciągnął chłopca z mieszkania. Nie wiemy co dalej się z nimi działo, wiadomo tylko, że brat zginął. Być może właśnie w momencie śmierci odwiedził siostrę. Chłopiec został sam. Przeżył, ponieważ przygarnęła go obca rodzina.

Pani Janina pragnęła przeprosić Boga za utratę wiary. Poszła do kościoła, w którym pracował tylko jeden ksiądz. Był to człowiek surowy i oschły i bardzo bała się spowiedzi u niego. Kiedy jednak przyszła dowiedziała się, że ów ksiądz jest chory i nie przyjmuje spowiedzi. Wtedy kątem oka zobaczyła, jak do jednego z konfesjonałów wchodzi jakiś inny ksiądz. Podeszła do niego, przyklęknęła i zamierzała rozpocząć swoją spowiedź, kiedy usłyszała: „Janino, Bóg Ci wybaczył, bardzo Cię kocha”.
Więcej nie zobaczyła tego księdza w tym kościele.

Tymczasem z wojny wrócił mąż. Powrócił żywy! Był jednak ciężko chory, miał gangrenę. Pani Janina opowiadała mi, że nie wpuszczano jej do męża w szpitalu, ponieważ musiał być odizolowany, więc ona z wielkiej tęsknoty przytulała mury szpitalne. Siadała przy budynku i przytulała się do zimnych murów. Jednak w końcu mąż wyzdrowiał i choć amputowano mu nogę – przeżył i mógł wrócić do rodziny. Pamiętam jak pani Janina opowiadała mi, że ciągnęła go jeszcze słabego na sankach do mieszkania. Do mieszkania…oczywiście po wojnie ludzie nie mieli swoich mieszkań. Czasem jak trafili na dobrą wolę odpowiednich osób dostawali jakieś puste mieszkania, które przetrwały znieszczenia. Pani Janina miała wiele szczęścia, choć trudno mówić o szczęściu wiedząc, co wydarzyło się potem. Jednakże mieszkanie dostali. A dostali dzięki temu, że pani Janina poszła się starać o mieszkanie razem z Ignasiem. A człowiek, który rozdysponowywał mieszkania znał Ignasia, ponieważ wcześniej przez jakiś czas przebywał w gronie ukrywających się osób, wśród których był także chłopiec. I tym oto zbiegiem rodzina otrzymała nowy dom.

Wydawać by się mogło, że nic do szczęścia więcej nie było potrzebne. Ale historia potoczyła się inaczej. Jednak wojna zrobiła coś z ludźmi. Także z mężem pani Janiny. Nie trzeba było długo czekać na następną tragedię. Wkrótce mąż pani Janiny poznał kobietę (być może znał ją już wcześniej), w którą chciał zamieszkać. Zwrócił się do pani Janiny, żeby wzięła Ignasia i się wyprowadziła, ponieważ on zamierza mieszkać w ich mieszkaniu z inną kobietą. Trudno zrozumieć i pojąć, co może stać się z człowiekiem podczas wojny. Ale to coś stało się niewątpliwie z mężem pani Janiny. Pani Janina opowiadała mi o swoim przerażeniu i zawodzie, o kolejnym pęknięciu serca. Gdzie ona miała się teraz podziać z małym chłopcem, który wciąż miał słabe płuca i dopiero co wyszedł z zapalenia płuc? Powiedziała mężowi, że gdyby była sama, mogłaby się wyprowadzić, ale z dzieckiem, gdzie ona się podzieje? W odpowiedzi na to mąż pani Janiny wywiózł chłopca bez jej wiedzy i zgody gdzieś w Polskę.

Ledwo odzyskany syn teraz znów został zabrany. Myślę, że tego nie można sobie w żaden sposób wyobrazić. Historia już nie raz nam pokazała, że duchowa śmierć człowieka może doprowadzić do takiego zła, jakiego nigdy nikt nie byłby w stanie sobie wyobrazić. Pani Janina straciła nadzieję.
Któregoś dnia połknęła dużą dawkę leków i położyła się.

Tego samego dnia matka pani Janiny weszła do Warszawy po 6 dniach marszu. Niosła ze sobą chleb, który chciała przekazać córce. Znalazła nieprzytomną córkę na łóżku.
Kiedy pani Janina odzyskała przytomność w szpitalu pochylała się nad nią siostra zakonna. Pierwsze słowa jakie usłyszała to „jak Pani mogła zrobić coś takiego?! Jak można?!” i te chłodne słowa uderzyły ją. Obudziła się, ale nie miała po co żyć. Ponownie straciła przytomność.

Wtedy siostra męża namówiła go, żeby jednak przywiózł chłopca. Naciski musiały być duże, bo człowiek ten w końcu przywiózł chłopca.
W szpitalu, już po odzyskaniu świadomości, pani Janina była doglądana przez pewną młodą lekarkę. Ta kobieta okazała jej wiele zrozumienia i miłości. Kiedy przy łóżku znów pojawiła się wspomniana wcześniej siostra zakonna, lekarka ta powiedziała do niej: „Pani tego nie rozumie, ponieważ nie ma Pani dzieci”. Z każdym gestem miłości, którą okazywała pani Janinie lekarka, wracało do serca pani Janiny życie. Po latach wspomniała, że miłość tej kobiety dała się siłę, żeby wrócić do życia. Stanowiła zaczątek nadziei.

Małżonkowie rozstali się. Mąż zamieszkał z kobietą. Pani Janina została z Ignasiem. Ignacy stał się mężczyzną. Pani Janina pokazywała mi piękne fotografie tego przystojnego mężczyzny. Nie pamiętam już, kim stał się on będąc dorosłym. Wiem tylko, że pokochał i poślubił kobietę, którą zresztą poznałam podczas odwiedzin pani Janiny. Ignacy jednak w młodym wieku zmarł – na raka przewodu pokarmowego. W ostatnich miesiącach otrzymywał silne dawki leków przeciwbólowych.

Na pogrzeb przyjechała rodzina. Sama pani Janina nie mogła już w nim uczestniczyć. Miała poważne problemy z chodzeniem. Fakt, że nie mogła osobiście pożegnać swojego syna, był dla niej bolesny. Po pogrzebie rodzina przyjechała do niej, aby złożyć kondolencje. W pewnym momencie pani Janina zobaczyła w swoim pokoju trumnę z ciałem Ignasia. Mogła dokładnie zobaczyć jak wygląda, w co jest ubrany i jak wygląda jego trumna. Zaskoczona tym zjawiskiem zaczęła pytać zgromadzone osoby, czy coś widziały. Nikt nic nie widział, i mimo że pani Janina znała szczegóły wyglądu swojego syna, rodzina coraz bardziej zamykała się na dziwne opowieści starszej kobiety. Wśród rodziny nikt już jej nie słuchał, ani tym bardziej nie wierzył. Także synowa.

Historia życia tej kobiety zawierała w sobie jeszcze wiele zdarzeń, których nie opisałam. Raz mąż uratował ją podczas łapanki kobiet dla Niemców, kiedy została wytypowana, mąż podał jej swoje kule i kazał podwinąć nogę. Wtedy pani Janina wystawiła do przodu swojego „kikuta” i uniknęła branki.
Innym razem uniknęła śmierci. W Warszawie bieda i trudne warunki stanowiły pożywkę dla rozwijania się przestępczości, coś na kształt dzisiejszych mafii– brudnych interesów. Często konflikty, bądź nie wywiązywanie się z obietnic były rozwiązywane bardzo prosto – strzałem w głowę (nie musze dopowiadać, że to Polak Polakowi). Pewnego razu pani Janina została przez takich „likwidatorów” wzięta za kogoś innego, kogo szukali. Kiedy wychodziła z domu podbiegli do niej, przewrócili ją i wycelowali w głowę. Kula lekko zraniła skroń. W tym momencie z okna wychylił się mąż pani Janiny, a zabójcy uciekli.

Było także wiele innych cudownych ocaleń w życiu pani Janiny. I w tym wszystkim wielkie cierpienia. Niezrozumienie, samotność, izolacja. A jej serce pozostało żywe. To był wspaniały człowiek. Wierzę, że od wielu osób, które teraz siedziały, lub leżały w hospicjum, mogłam usłyszeć wielkie historie. Nawet jeśli nie były chwalebne. Jak teraz podchodzę do starszych ludzi, patrzę im w oczy i myślę, jaką historię życia kryją. Mam także nadzieję, że w niebie znalazł się mąż pani Janiny. Że jeśli nie zdążył otworzyć oczu za życia, zobaczył to po śmierci.

Przy łóżku pani Janiny w hospicjum stała metalowa ikonka Matki Bożej Licheńskiej. W tamtym czasie zwróciłam na nią szczególną uwagę – ponieważ oddawałam swoje cierpienia i nadzieje na wyzdrowienie właśnie tej Matce. Jednocześnie pamiętam swoje rozmowy z panią Janiną o śmierci. Nie bała się jej. Choć żal jej było tego, czego za życia nie doświadczyła. Któregoś razu poprosiłam ją, żeby, kiedy ja umrę, przyszła po mnie, wyszła po mnie. Mówiłam jej o swoim lęku przed śmiercią, o swoim cierpieniu i prosiłam, żeby mi obiecała, że będzie o mnie pamiętać. Wierzę, że ona właśnie będzie wśród tych, którzy po mnie wyjdą..

28 czerwca 2006 roku szłam do hospicjum odwiedzić już tylko panią Janinę. Moja babcia zmarła wcześniej. Jednak tego dnia jej łóżko stało puste i zaścielone…

Jedyne co zostało na szafce obok łóżka to metalowa Matka Boska Licheńska. Stoi  zawsze koło mojego łóżka. I za nią pani Janino i za wszystko, czym się ze mną podzieliłaś, dziękuję.

Dziś odwiedzam ich na cmentarzu powązkowskim. Leżą w jednym grobie i wierzę, że są w jednym Niebie. Stojąc nad mogiłą przypominam sobie jej twarz, jej uśmiech i jej głos. Z każdym rokiem coraz trudniej z pamięcią, ale w moim sercu żyją też jej historie, jej doświadczenia.

niedziela, 7 listopada 2010

Czy diabeł czai się za każdym rogiem?

Wśród różnych dróg, którymi próbowałam chodzić w krainie katolicyzmu, pojawiła się także specyficzna powiedziałabym (bo trudne to są wszystkie duchowe drogi), droga w pobliżu szatana. Szukając pomocy dla mojego udręczonego ciała i psychiki trafiłam do niewątpliwie niezwykłego człowieka, księdza egzorcysty. Już od dłuższego czasu, oprócz indywidualnych modlitw, prowadził on specjalne nabożeństwa z egzorcyzmami, dla osób, które cierpiały na różnorodne udręczenia duchowe i fizyczne.  W tamtym czasie taki człowiek jak ksiądz Jan, był dla mnie kimś podnoszącym na duchu i karmiłam się u niego nadzieją.  Sam kapłan – ze swoim ciepłem i charakterem dobrego i wyrozumiałego „dziadka”, który bierze w opiekę wszystkich cierpiących ludzi (a niewątpliwie w jego otoczeniu było ich wielu) był źródłem wielkiego wytchnienia, ale także – przez specyfikę jego posługi była źródłem wielu lęków. Byłam świadkiem wydarzeń, które dały mi wiele do myślenia.

Przede wszystkim pierwszy szok to momenty, w których uczestniczyłam w egzorcyzmach, jako pomocnik lub obserwator. Jak przeciętny katolik o egzorcyzmach słyszałam tylko, to z jakichś horrorów, to czasem z niegrzeszących inteligencją gazet, albo czytałam o tym w Biblii. Nie słyszałam jednak nigdy wcześniej o tym, że dziś takie rzeczy mają miejsce. I mimo, że w dzieciństwie, a także dorosłym już wieku wielokrotnie doświadczałam lęku przed duchami, nic w zasadzie nie wiedziałam o egzorcyzmach. Także pierwsze doświadczenie było dla mnie wstrząsające – bałam się. Widziałam jak kilka osób trzymało jedną osobę, która miała dużo siły, przewracała oczami, krzyczała i rzucała się. Widziałam także pojawiające się na skórze znaki. W tamtym okresie miałam wrażenie, że odczuwam wielką siłę i potęgę szatana i przerażało mnie to. Mimo, że ksiądz, a pytałam go o to wielokrotnie, nie bał się nigdy szatana i jego siły, zawsze powtarzał, że szatan jest już zwyciężony, a to się dzieje za wiedzą i pozwoleniem Boga, który jest ponad szatanem (jak trudno zrozumieć, że Bóg się na coś takiego zgadza, ale to problem znacznie większy, na który nikt jeszcze nie znalazł odpowiedzi – zgody wszechmocnego Boga na zło w świecie). Po takich doświadczeniach odnosiłam wrażenie, że moja psychika, moje ciało w jakiś sposób są poddawane udrękom przez samego szatana (trudno w takich warunkach nie myśleć inaczej), co z czasem wpędzało mnie w poczucie coraz większej bezradności i przerażenia. Nie widziałam, ani nie doświadczałam bowiem siły Boga, a widziałam co szatan wyprawia z człowiekiem.

W tamtym czasie nie rozumiałam do końca słów świętej pamięci księdza Romana Indrzejczyka – wspaniałego człowieka – ofiary tragedii smoleńskiej z 10 kwietnia, który mówił mi, że choć działanie egzorcystów jest godne pochwały i potrzebne, często może, zwłaszcza osoby, których udręki są bardziej spowodowane zaburzeniami psychicznymi, doprowadzić do eskalacji lęku i poczucia bezradności, a wykrzywić obraz Boga. Ale przyszedł czas, że wspomniałam jego słowa i przyznałam mu całkowitą rację. Stało się to w momencie, kiedy jedna z osób, w której egzorcyzmie uczestniczyłam (a był to naprawdę smutny i przerażający widok) przyznała mi się, że każdy z tych egzorcyzmów był udawany i od tamtego czasu więcej ich nie miała. Sam egzorcyzm przynosił tej osobie wiele korzyści – począwszy od opiekuńczej postawy wielu osób dookoła, a skończywszy na postawie samego kapłana, który okazywał wiele ciepła i serca. Na początku trudno było mi to wszystko zrozumieć, ale z czasem dotarło do mnie, że człowiek jest naprawdę bardziej skomplikowany niż sądziłam, a działanie szatana jest znacznie większą tajemnicą, niż ta którą znamy z horrorów.

Dziś jak o tym myślę, mam wrażenie, że spora część „klientów” egzorcystów faktycznie ma przede wszystkim problemy psychiczne – co potwierdza również czołowy włoski egzorcysta Gabriele Amorth w swojej książce „Śledztwo w sprawie szatana”. I mimo, że często z egzorcystą współpracują psychologowie i psychiatrzy, rozróżnienie faktycznych udręk spowodowanych przez szatana (bo nie mam na myśli opętania, które jak się zdaje można jakoś odróżnić od choroby psychicznej) nie jest takie proste. Myślę, że jednak na cały ten temat nie ma prostych odpowiedzi – bo to należy do znacznie większej tajemnicy, niż to co jesteśmy w stanie zrozumieć. W zasadzie zostały mi dwie myśli – że szatan działa (w to nigdy nie wątpiłam), ale że równie dobrze może maczać swoje palce nawet w najzwyklejszych zaburzeniach psychicznych, a nie tylko spektakularnych opętaniach, o czym po prostu nie musimy wiedzieć (ale my tej granicy nigdy nie będziemy w stanie określić), oraz że należy być niezwykle ostrożnym w dopatrywaniu się w każdym działaniu, cierpieniu, bądź innej religii jego działania (jak robią to niektóre ruchy religijne i osoby w kościele katolickim).

Moje doświadczenia i lęki z tamtego okresu były mocno wzmacnianie przez ruchy zielonoświątkowe – w swoim podejściu do New Age, homeopatii, jogi, medycyny i religii wschodu. Niektórzy dość dosadnie pisali właśnie o duchowości wschodniej – jak o. Verlinde w książce „Bóg wyrwał mnie z ciemności” podkreślając rolę szatana w tego typu duchowości. Ponieważ pierwszym lekarzem, który stwierdził u mnie nerwicę lękową była doktor nauk medycznych, która leczyła homeopatią, to właśnie homeopatia była lekiem, który brałam w pierwszym, najtrudniejszym roku. I chociaż nie pomagała mi ona, to stanowiła jakąkolwiek deskę ratunku w tamtym czasie. Jednakże potem, kiedy znalazłam się w tym specyficznym duchowym środowisku wiele osób powtarzało mi, że to roczne branie homeopatii dało dostęp szatana do mnie i być może dlatego nie mogę teraz z tego wyjść. Ludzie udzielali mi wiele mądrych rad – a to miałam się wyspowiadać, a to miałam się wyrzec homeopatii, a to miałam poddać się egzorcyzmom – co jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że szatan czai się wszędzie, nawet w aptece, że czai się także wtedy, kiedy nie chcę mieć z nim nic wspólnego, i że mogę go wpuścić do swojego życia zupełnie nieświadomie. Nadal oczywiście uważam, że należy być ostrożnym, jednakże pragnę także wierzyć, że znacznie ważniejsze jest szukanie Boga i pragnienie bycia z nim, a nie koncentrowanie się na unikaniu diabła, który czai się za rogiem.
Jak to pięknie podsumował Tomas Halik w swojej książce „Drzewo ma jeszcze nadzieję”:
Zwłaszcza w ostatnim czasie i w naszym kraju nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że wielu zielonoświątkowców więcej uwagi poświęca „duchom zła” niż Duchowi Chrystusa. Jeśli liberalne chrześcijaństwo zbyt szybko wyprowadziło diabła z salonów religii humanistycznej, to z kolei fundamentaliści i zielonoświątkowi „charyzmatycy”  gorliwie się nim zajmują, przypisują mu niezwykle ważne miejsce w dzisiejszym świecie i odkrywają go za każdym rogiem; w tych kręgach kościelnych egzorcysta znów stał się atrakcyjnym zawodem.(..)
Nie wątpię, że nasz świat potrzebuje egzorcyzmu i egzorcystów, jednak ci, którzy do tego zadania tak skwapliwie się garną, powinni mieć świadomość związanego z nim ryzyka; diabeł jak wiadomo jest doświadczonym dialektykiem – a ci, którzy wzorem świętego Prokopa chcą razem z nim orać, mogą przy swojej wielkiej gorliwości i przy drobnej nieuwadze niespodziewanie szybko znaleźć się roli zaprzężonego do pługa.
Co za gość ! Lepiej bym tego nie ujęła. Te słowa pomogły mi jakoś odnaleźć się w tych moich doświadczeniach.  I tak dziś czuję – nie poświęcam zbyt dużo czasu potędze szatana, a staram się kierować własną intuicją i zdrowym rozsądkiem. Z tego właśnie powodu zaczęłam ćwiczyć jogę (raczej mniej niż bardziej regularnie), ale ta decyzja wiązała się wcześniej z długotrwałą analizą, no bo przecież jak mam iść na „tak niebezpieczne ćwiczenia”. Jak wspaniale jest czuć się rozciągniętym, nie ściśniętym, jak wspaniale ćwiczyć z tak ważnym szacunkiem do ciała, jakiego nie odnajduję w żadnym naszym, powiedzmy normalnym-zachodnim, sporcie. Dziś podchodzę do duchowości wschodu z wielkim szacunkiem.  Przeczytałam „Joga światłem życia” Iyengara, gdzie odnalazłam wiele punktów wspólnych z chrześcijaństwem, i różnic, które już przecież wynikają z samej, jakże innej, kultury. Jak dobrze, że Bóg dał nam tak różnorodne drogi dojścia do siebie. Co oczywiście nie oznacza, że warto od razu wchodzić po wszystkich szczeblach jogi – żeby dojść do ostatecznego oświecenia.

Swego czasu miałam także inne trudne, ale jakże uczące, doświadczenie związane z New Age. Mianowicie mogłam zdobyć pracę związaną z moim zawodem, jednakże moim szefem miał być człowiek głęboko zaangażowany w New Age – stosujący chanelling, mający swego prywatnego przewodnika – jakąś istotę duchową (nota bene, to właśnie ta istota namówiła go na zatrudnienie mnie). Sama jednak praca nie była związana z New Age, ale wiązała się z pracą w wynajętym przez tego człowieka mieszkaniu, w którym oprócz biura była też jego część mieszkalna. Znajomy kapłan, kiedy się o tym dowiedział, znając moje problemy i cierpienia, namawiał mnie do rezygnacji z tej pracy. Naszły mnie lęki – że jeśli zostanę to zły będzie mnie straszył, a moje cierpienia nasilą się. O, wobec takich argumentów ogarnęło mnie przerażenie, przecież nie mam tu nic do gadania, jak bowiem zdecydować się na pracę w towarzystwie działającego diabła? Jednakże z drugiej strony – przecież ja byłam cały czas z Panem (w tamtym czasie codziennie uczestniczyłam we Mszy Św., dużo adorowałam Pana), także pozyskanie pieniędzy na moje wynagrodzenie odbyło się niemalże w cudowny sposób i było poprzedzone półrocznymi przygotowaniami oraz stałą modlitwą i oddaniem Panu.

Wtedy podjęłam jedną z trudniejszych decyzji w moim życiu duchowym, ale także jedną (jak to bywa) z najbardziej owocnych. Przeciwstawiłam się namowom kapłana (co było dla mnie niezmiernie trudne) i swoim lękom. Zostałam w pracy. I co prawda – przez pierwsze miesiące bałam się, święciłam po cichu wszystkie książki szefa, rozstawiałam obrazki Matki Boskiej (może to dziś trochę śmieszne) oraz podejmowałam wiele rozmów z szefem (sądziłam, że skoro zostałam, muszę mu mówić wiele o naszej wierze i jej bronić - co też z dzisiejszego punktu widzenia zdaje się być śmieszne). Ale co mi to dało – dało mi prawdziwe poczucie wolności – nie lęku, a właśnie odwagi i zaufania do Boga, a także zrozumienia dla ludzi, którzy ze szczerego serca wybierają inną drogę. Wierzę, że Bóg docenia każdy wysiłek i że jednak prowadzi każdego. Każdy z nas wielokrotnie będzie schodził z dobrej drogi, być może nawet na wiele lat (wcale nie tak łatwo stwierdzić, która droga jest tą dobrą, bo samo chodzenie do kościoła niewątpliwie dobrej drogi nie stanowi), ale wierzę, że najważniejsze jest szczere poszukiwanie i śmiem mieć nadzieję, że to jest właśnie dla Pana najważniejsze. Szczera postawa na jakiejś drodze.  To doświadczenie także nauczyło mnie, że zawsze tylko my sami możemy podjąć dobrą decyzję i że żaden ksiądz, nawet najmądrzejszy, nie może i nie powinien zdjąć z nas samodzielnego myślenia, samodzielnego podejmowania decyzji, wzięcia odpowiedzialności – nawet w imię wielkich i ważnych duchowych spraw. I że nie należy takich decyzji, w szczerości swojego serca, się bać. Amen

sobota, 6 listopada 2010

Życie, śmierć i lęk

W różnych książkach – pamiętnikach osób uznanych dzisiaj w Kościele za święte, spotkałam się z opisami doświadczeń pogardy i złośliwości ze strony innych ludzi. Reakcją tych świętych osób, w imię posłuszeństwa, była milcząca zgoda na poniżanie. I tak wzmacniane to, przez według mnie zbyt płytko tłumaczone słowa „nadstaw drugi policzek”. W głowie rodzi się wtedy taka wizja osoby świętej – milcząca, bierna, poniżana.

Dziś mam wrażenie, że zmuszanie się do takiej biernej reakcji w imię „pracy nad pokorą” jest jakieś chore i nieludzkie, oraz jest zaprzeczeniem jakiejś podstawowej ludzkiej godności. Oczywiście są sytuacje, kiedy za reakcję można stracić życie, ale o takich nawet nie wspominam w tej chwili.

Widzę też, że większość zła pochodzi z ran – a wystawianie ran na dodatkowe ciosy może pójść w dwóch kierunkach – albo eskalacji jeszcze większego zła, albo złamania człowieka, zniszczenia i uśmiercenia w ciele.  Uśmiercenie w ciele jest dla mnie życiem w piekle i nie potrafię dziś wyobrazić sobie większego piekła.

Życie kojarzy mi się z czuciem, ekspresją, spontanicznością, prawdziwością, akceptacją, energią, ruchem, autentycznością – a więc także życiem pełną piersią i przyjęciem śmierci, kiedy przyjdzie. W związku z tym życie kojarzy mi się także z „puszczeniem się mostu” i popłynięciem z prądem rzeki. A więc przede wszystkim – porzuceniem kontroli. Czyli nie staram się za wszelką cenę kontrolować swojego życia i utrzymać go za wszelką cenę – nie będę się więc bała podróży samolotem, bo jeśli trzeba będzie to zgadzam się na jego katastrofę, nie boję się wychodzenia z domu, nie boję się otwarcia na człowieka, choć on może mnie zranić. Ale jednocześnie nie boję się życia w iluzji, więc zgadzam się na to jaka jestem – że nie doskonała, że nie piękna, i nie najzdolniejsza – jestem i żyję po prostu.

Śmierć zaś? To sztywność ciała i myślenia, ograniczenie, nie przeżywanie w pełni emocji, schowanie, wycofanie, lęk i nieakceptacja – czyli to jak dziś wygląda moje życie. A przede wszystkim trzymanie za wszelką cenę iluzji kontroli nad swoim życiem – nie podróżowanie, nie latanie, nie oddalanie się, nie ryzykowanie, żeby jakoś uniknąć śmierci, albo chociaż nadać jej znośny kształt – np. lepiej zginąć w aucie niż w samolocie. Ale do czego to prowadzi?
.. losem hipochondryków nie jest stanowiąca wyzwolenie śmierć. Ich losem wydaje się być straszliwa tortura oczekiwania na nią bez ulgi od cierpień, jakie zapewnia śmierć - napisał Lowen.
Owszem, pięknie powiedziane, straszliwa tortura. Aby uporać się z lękiem przed śmiercią często o niej myślałam. Wyobrażałam sobie jak to jest. W efekcie z powodu lęku i próby zaprzyjaźnienia się ze śmiercią, więcej czasu spędzałam w zaświatach, będących efektem moich mrocznych wyobrażeń, niż w życiu realnym.

„Frank kurczowo trzymał się śmierci” – to tak jak ja. „każde napięcie jest kurczowym trzymaniem się przy życiu” – tak, całe moje ciało jest spięte, aby powstrzymać bieg życia i zbliżającą się śmierć.
Wyjść poza charakter to bardzo przerażający ruch, którego doświadczamy jako utratę tożsamości, chwilowy niebyt lub śmierć. Jednak śmierć jest również drogą wyjścia z pułapki, od walki, od bólu istnienia. Frank desperacko pragnął poddać się, odpuścić, umrzeć i to nieuświadomione życzenie śmierci przestraszyło go bardzo. 
W każdym z pacjentów, których leczyłem odnajduję życzenie śmierci. U niektórych jest ono słabe, u innych silne. Jego siła jest wprost proporcjonalna do siły z jaką osoba boi się żyć. (..) Każde chroniczne napięcie w ciele jest wyrazem lęku przed życiem, lękiem przed „odpuszczeniem”, przed „byciem”. Życzenie śmierci rozwija się wtedy, kiedy życie jest zbyt bolesne.”
Musimy stawić czoła lękowi przed śmiercią, który w nas tkwi oraz rozpoznać, że pochodzi on od pragnienia by umrzeć. Z kolei pragnienie to wypływa z walki, którą wszyscy toczymy. Walki o udowodnienie , że jesteśmy warci miłości, walki o przezwyciężenie wrażliwości i zaprzeczenie naszym lękom. Jednak są to cele niemożliwe do zdobycia i w istocie, nie ma potrzeby ich osiągać. Stać nas na poddanie walki. Jeśli tego nie zrobimy (…)będziemy wywierać na siebie presję tak wielką, że śmierć wyda nam się jedynym wyjściem. Poddanie się usuwa życzenie śmierci i eliminuje lęk przed nią. Otwiera  drzwi do egzystencji pełnej życia”.
Co to oznacza dla mnie?
Przede wszystkim to,  że w rzeczy samej mój paniczny lęk przed śmiercią oznacza lęk przed życiem samym i to właśnie życiem, a nie śmiercią, zająć się powinnam. Mam w sobie ogromne pragnienie odpuszczenia, ale jak trudne to jest, kiedy wciąż za wszelką cenę chcę ochronić swoje życie. Ten zamknięty krąg.

Cytaty pochodzą z książki A. Lowena "Lęk przed życiem"