sobota, 1 maja 2010

Komu potrzebna jest modlitwa?

Modlitwa. Niby sprawa jest oczywista. Wychowani w wierze katolickiej modlimy się od dziecka. „Ojcze nasz, któryś jest w Niebie…”. Z wiekiem słowa tracą znaczenie. Zostaje odmawianie. Od kiedy pamiętam modliłam się. Przez ostatnie 10 lat też się modliłam. O uzdrowienie. Po 10 latach modlitwy straciłam nadzieję, że moja modlitwa przyniesie uzdrowienie. Wtedy też uświadomiłam sobie, że nawet jeśli będę klęczeć codziennie po 10 godzin na grochu i odmawiać 20 różańców, to nie przyniesie mi uzdrowienia, bo Boga nie da się zmusić do uczynienia czegoś według własnej woli.

Wtedy też dotarło do mnie, że taka modlitwa ma dwie strony, i obie prowadzą do nikąd. Z jednej strony zrozumiałam, że taka błagalna modlitwa jest swego rodzaju próbą manipulacji Bogiem, który, jak mamy nadzieję, pewnego dnia ugnie się pod ciężarem naszych poświęceń, umartwień i błagań i spełni naszą prośbę – nasz pomysł na rozwiązanie danego problemu. A Bóg jest wolny, nigdy nie ulega manipulacjom. To z kolei prowadzi do pułapki, że Bóg jest bezlitosnym tyranem, który jest głuchy na nasze błagania. Bo bóg, w którego wierzyłam, właśnie taki mi się okazał po tych 10 latach modlitw. I odkryłam, że jeśli Bóg jest taki, to wiara jest gówno warta. Więc gdzieś, coś się nie zgadza. Gdzieś został popełniony błąd. Uświadomiłam sobie, że jeśli Bóg kocha ludzi bardziej, niż ludzie siebie samych i swoich bliskich, to moja modlitwa błagalna o moje uzdrowienie, bądź o uzdrowienie, któregoś z moich bliskich jest nic nie warta. A tylko wzmacnia wizerunek boga, który nie ma litości, który chce, żebyśmy błagali go, a on, zależnie od humoru, albo da komuś uzdrowienie, albo nie. Dziś nie wierzę w takiego boga. Nie wiem jaki jest Bóg, ale staram się ufać, że kocha bardziej niż my sami.

Dotychczas modliłam się w duchu „pomóż jej, uratuj go, uzdrów mnie proszę”. A dziś widzę wyraźnie, że taka forma modlitwy wzmacniała we mnie nie tylko nieprawdziwy wizerunek Boga, ale także nieświadome przekonanie, że to JA kocham bardziej człowieka niż Bóg, bo to MI bardziej zależy na jego dobru, zdrowiu i szczęściu niż Bogu, więc to JA błagam Boga o te dary.

Modlitwa w takim rozumieniu straciła dla mnie wszelki sens. Dlatego od 3 miesięcy się nie modlę w ten sposób. Próbuję znaleźć sens modlitwy na nowo, zrozumieć kto jej potrzebuje i dlaczego, a także, o co właściwie chodzi w modlitwie. Doświadczam obecnie cierpienia bliskiej mi osoby. Nie mogę do tej osoby pójść, porozmawiać, potrzymać za rękę, być z nią, otrzeć łzy. Na razie nie rozumiem o co chodzi w modlitwie. Jedyne co ma dla mnie sens, to usiąść przed Bogiem w ciszy i w ciszy, razem z Nim pójść do bliskich, dla których pragnę dobra. A jeśli pragnę dobra dla siebie, to też po prostu mogę jedynie usiąść w ciszy. Ta forma modlitwy jest jedyną, którą w ostatnim czasie mogę przyjąć sercem. Do czego to porównać? Wiele osób mówi, że modlitwa to jak rozmowa z bliskim człowiekiem. Ale jak mówić o rozmowie, kiedy to NIE jest rozmowa, taka jak ją znamy. Bowiem ja mogę teraz mówić, ale ON może teraz milczeć. Nie mogę na Niego popatrzeć, nie mogę też wziąć potrzymać Go za rękę, albo się do Niego przytulić. Jak więc mogę stworzyć relację? Znam tylko ludzkie relacje, mieszkam w ciele i nie potrafię być duchem, zachowywać się jak duch i myśleć jak duch, póki jestem człowiekiem w ciele. Nie potrafię stworzyć relacji, która jest między duchami, ponieważ jestem na Ziemi, mam rozum i umysł z ciała. Stworzenie relacji z Bogiem jest dla mnie trudne. Trochę jak mrówka, która ma stworzyć relację ze słoniem.

Tak więc jedynie co pozostaje to usiąść i milczeć i ufać, że On wie doskonale co dzieje się w moim sercu i nawet jeśli zdecydował teraz milczeć, to trwa swoim sercem przy mnie.