wtorek, 16 lutego 2010

I po cholerę on wrócił, ten mój brat marnotrawny

Jestem wściekły. Cholernie wściekły. Dziś wrócił mój brat. Nie było go tyle lat, a dziś sobie po prostu przyszedł. Wziął kasę, wydał ją na laski i wrócił, jakby nigdy nic. A ojciec, naiwny, dał mu jeszcze swoje najlepsze ubranie, zabił cielaka i zrobił ucztę! Ja rozumiem, że ojciec się cieszy, w końcu ma całego i zdrowego syna, ale przyjęcie to już przesada. Ja też się martwiłem przez te lata co z nim, ale jednocześnie byłem wściekły na niego. W ogóle jak on mógł?! Wziął kasę i poszedł. Uważałem go za łajdaka, nikczemnika. Przecież widziałem codziennie ojca, jak się martwi, jak staje na progu drzwi i wygląda, patrzy w dal. Widziałem to cholera często. Chciałem ojca jakoś pocieszyć. W końcu miał jeszcze mnie, więc musiałem sprostać zadaniu. Byłem przy nim zawsze, pomagałem mu. Nigdy nie wyprawił mi takiej uczty!

Jestem wściekły. Jestem wściekły, bo mu cholernie zazdroszczę. Wziął kasę i żył jak chciał. Na pewno wydał ją na prostytutki. Ja nigdy nie miałem kobiety. Co prawda jakieś są w naszej wsi, ale zawsze byłem nieśmiały. Cholera, bałem się ich. Dlatego jak już coś mogło być poważniejszego, to ja uciekałem. Zresztą w końcu byłem tym dobrym synem. Przecież musiałem ojcu pomagać, więc jak mogłem myśleć o własnym życiu? A życie? On to świat zobaczył. Kawał świata. Żył na własną rękę. A ja? Tylko naszą wiochę znam. Też bym chciał sobie tak popodróżować. Może cholera, nigdy nie miałem odwagi. Nigdy nie miałem na tyle odwagi, żeby ojcu się sprzeciwić. Jednak nasz ojciec to ojciec. Co miałem mu powiedzieć, że ja też sobie idę? Miałem taki zawód mu sprawić? A może by się wściekł i nie dał mi mojego majątku. Może bym wtedy został bez kasy. Zresztą, a jakby mi się nie powiodło, to skąd miałem wiedzieć, że ojciec mnie potem przyjmie? Fuck, ja też chciałbym żyć inaczej. Tylko kurwa się boję. Jestem wściekły bo mu zazdroszczę. Ma wszystko – zrobił co chciał, poszedł gdzie chciał, uciech miał od groma i jeszcze ma taką miłość ojca, i tą całą imprezę…Ja się nigdy nie odważyłem nawet ojcu sprzeciwić. Bałem się takiego ryzyka. Przecież gdybym sobie poszedł, to musiałbym sam dbać o siebie. U ojca to jednak zawsze i jeść było i gdzie spać. Ale nie jestem szczęśliwy. Czasem się nienawidzę. Gdyby cholera on nie wrócił byłoby spokojnie. Po co to wszystko, wszystko mi poprzewracał. Co mam zrobić z tymi uczuciami?

No tak, cieszę się, że wrócił, bo przecież jestem dobrym człowiekiem. To właściwie ja jestem tym lepszym człowiekiem, bo byłem posłuszny ojcu, zawsze pełniłem jego wolę, nigdy się nie przeciwstawiłem, więc przecież nie mogę bratu źle życzyć. Ale kurwa, jestem na niego wściekły. Nienawidzę go! Cholera, wiem, że to grzech, wiem. Przecież jestem dobrym człowiekiem, nie mogę tak mówić, nie mogę tak myśleć. Kurwa, kurwa, kurwa..pieprze to wszystko, pieprzę…tyle lat byłem posłuszny, tyle lat…co jest nie tak?? On jest zły, a ma tyle, a ja jestem dobry i co? Jestem szczęśliwy? Gówno!! Nie jestem szczęśliwy. Więc co zrobiłem nie tak, co do cholery?? Ciekawe czy ojciec też mnie by tak przywitał? A może mnie nie, może tylko go tak kocha? Może zawsze kochał go bardziej.”Dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co moje, należy do Ciebie.” – ale co z tego..co z tego…

Mam do ojca żal, nie rozumiem, jak mógł mi to zrobić. Nie rozumiem.

Zazdroszczę mu. Może właśnie to mnie boli najbardziej. Zazdroszczę mu tego gestu ojca, nawet tego przebaczenia. Mnie ojciec nigdy nie miał powodu nic przebaczać. W końcu byłem nieskazitelny. Zawsze pomocny, zawsze pod ręką. Brak mi było też odwagi, żeby pójść swoją drogą. Bałem się ryzyka. W końcu tam w świecie nie wiadomo co. Mam zupełnie inny charakter. Tak, jestem strachliwy. Nie odważę się nigdy na taką drogę jak mój brat. Wiem, oskarżam go o najgorsze. Nawet nie wiem, co tam robił na wyjeździe, może jeszcze nie chce wiedzieć, jak wtedy uporam się z zazdrością. Może wcale nie wiódł złego życia, ale jak się tego dowiem, stracę nawet moje marne poczucie bycia lepszym niż on. A jeśli tak było? Eh cholera…Nienawidzę go w tej chwili. Wiodłem spokojne życie. Nie musiałem myśleć nad sobą, nad swoim życiem. A ten powrót wszystko poprzewracał.

Muszę to przemyśleć. Może ja też popełniłem błąd? W końcu, gdybym był szczęśliwy naprawdę, nie wściekł bym się tak teraz, nie zazdrościł bym mu. Może żyłem tyle lat w obłudzie, do tego jak tchórz. Rezygnowałem ze swojej drogi, ze swojego dojrzewania, nawet kosztem odmowy ojcu, zyskując jedynie życie w obłudnym poczuciu bycia lepszym. Czego więc właściwie pragnę? Czego ja chcę? I czy ojciec nadal będzie mnie kochał, jeśli pozna moje prawdziwe ja?

sobota, 13 lutego 2010

3 systemy terapeutyczne

Czytałam wiele książek psychologicznych, bo jestem typem "naukowca", "kreta", który kopie w ziemi, żeby dokopać się do tej prawdy której szuka. Wśród wielu książek psychiatrów, Dąbrowski był jednym z niewielu, z którego pism odczuwało się ogromny szacunek do człowieka, a jednocześnie pokorę wobec procesów zachodzących w człowieku. Niestety psychologia dziś tak mocno opiera się na freudowskich założeniach - dążenia do przyjemności i zdominowania przez popędy. Bez uznania duchowości. Także pojęcie zdrowia psychicznego zostało fatalnie zrozumiane przez psychiatrę.
Dla mnie niesamowitymi drogowskazami dla rozwoju psychologii są takie osoby jak Dąbrowski, którego wina polegała na tym, że trochę się pogubił we własnej metodologii, następnie niesamowity Viktor Frankl (polecam jego książkę, wydaną w 2009 r. "Człowiek w poszukiwaniu sensu"), który wymyślił logoterapię. Zakłada on, że to nie cierpienie jest najgorsze dla człowieka, tylko przeżywanie go bez poczucia sensu, a także, że podstawowym popędem człowieka nie jest seksualność, jak to uważał Freud, tylko właśnie poczucie sensu. Skupiał sie on w swoich terapiach nie na przeszłości, ale właśnie na przyszłości. A trzecią osobą jest Alexander Lowen i jego bioenergetyka (nie mylić z bioenergoterapią). Na tych trzech osobach można by zbudować naprawdę wspaniały system terapeutyczny i w końcu pomóc ludziom.

Chociaż dziś to nie jest już tylko kwestia psychologii, ale już znacznie czegoś więcej - całego stylu życia - spożywania cukru, produktów rafinowanych i ich wpływu na samopoczucie i stan nerwowy ludzi.

Ja brat syna marnotrawnego

W końcu znalazłam się w takiej chwili, w której już nie wypowiadam sie łatwo o intencjach Boga, o tym co myśli, czy jak myśli. Nawet nie chcę tłumaczyć tego co przeżywam z Jego punktu widzenia, bo wiem, że łatwo mogę zboczyć i wejść w zaułek naszego ludzkiego rozumienia. Będąc przez wiele lat wierną katoliczką przyzwyczaiłam się do wielu prostych i jasnych odpowiedzi, zawartych w kazaniach i katechiźmie. A także do trwania na swego rodzaju piedestale w postaci bycia w najlepszej i najmądrzejszej religii świata posiadającej monopol na wiedzę o Bogu. Mam wrażenie, że wielu katolików dziś łatwo wpada w taką postawę. W każdym bądź razie ja taka byłam. Więc teraz się trochę wycofałam, bo już dłużej nie chcę ani wiary opartej na lęku, na poczuciu winy, obowiązku, przyzwyczajeniu, bezpiecznego zaułka, w którym można przesiedzieć zimę. Jak ten syn drugi, brat syna marntorawnego, który trwał przy ojcu, bo nigdy nie miał odwagi pójść swoją drogą, który trwał, a jak wrócił drugi brat, czuł się nieszczęśliwy i zazdrosny. O nim rzadko się mówi, a ta postawa jest mi tak bliska.

Myślę, że doświadczenie własnej wolności, którą Bóg nam daje, jest niesamowicie ważne. Zwłaszcza kiedy człowiek długo żył w zniewoleniu i myślał, że to miłość, bo tak mówili inni.
Dziś stoję na obrzeżu Kościoła, sama i wyciszona, że odkryć prawdziwego Boga. Odwróciłam się od boga, którego sama sobie wymyśliłam, którego wmówili mi inni.
Dlatego, stoję wobec Niego, jak wobec wielkiej Tajemnicy i nie chcę otrzymywać łatwych i prostych recept ani odpowiedzi. Stąd też wiem, że nikt nie może powiedzieć mi czegoś takiego, co pomoże mi Go doświadczyć, że to się musi stać gdzieś tylko między nami.

Rzeczywiście moja bezradność czasem już zabiera mi nadzieję. Miałam wiarę długo dość, że Pan mnie uzdrowi, bo tak mówili mi inni i takie dostawałam słowa. Ale już dziś wiary w to nie mam, i może to i dobrze, bo Boga już nie naciskam, i w końcu sama daję Mu jakąś wolność.


Ja mojego sensu życia wciąż szukam. Szukam też prawdziwego Boga. Próbuję poznać Boga miłosiernego, bo wciąż jestem poddawana nieustannym oskarżeniom w mojej głowie. Boga, który faktycznie szanuje moją wolność i nie ukarze mnie za moje pójście za sercem, za tym co czuję, za szczerość wobec Niego. Takiego, który nie zostawi mnie jak umrę. Spośród wszystkich lęków najgorszą wizją jest zostawienie w czarnej nicości po śmierci. Lub ze złem. Podczas jednego z moich "odjazdów" z tego świata, jeszcze w bardzo ostrej fazie nerwicy, doświadczyłam tego. Zresztą lęk w moim życiu jest juz od kiedy pamiętam. A od 10 lat w takiej chorej formie.

No i czekam, aż Pan się da poznać, jako dobry Bóg..

Moja historia

Mam 29 lat. Lęk jest główną treścią mojego życia. Wszystko jest podporządkowane jemu i temu, żebym poczuła się choć trochę lepiej. Nie ma dla mnie nic ważniejszego. Żaden drugi człowiek nie jest dla mnie ważniejszy od tego lęku. Wciąż mam niepewność życia. Wciąż lękowe przeczucie tragedii. Żyję z dnia na dzień.

Początek

Lęk zaczął pojawiać się pod koniec liceum. Wchodził w moje życie powoli, najpierw odczuwałam go na wyjazdach, z dala od domu, co było dla mnie nowym doświadczeniem, bo dużo wyjeżdżałam. Pewnego dnia podczas burzy, gdy wracałam do domu, doświadczyłam pierwszy raz w życiu bliskości śmierci. To znaczy silnego przekonania o tym, że zaraz umrę.
Pewnego dnia dostałam pierwszego ataku silnego wyczerpania, wymiotów, drgawek i szybkiego bicia serca. Musiałam się położyć w mieście na ławce i po kilku godzinach mi to przeszło. W kolejnych dniach jednak się to powtarzało, więc rodzice zawieźli mnie do szpitala. Nie miałam siły chodzić. Nie mogłam też przyjmować posiłków, bo wszystko co jadłam wymiotowałam.

W szpitalu nikt nie wiedział co mi dolega. Dostałam leki na zwolnienie pracy serca i wysłano mnie do domu. Przez tydzień brałam tylko te leki. Potem trafiłam do lekarki medycyny pracy, która była jednocześnie homeopatką. Ona pierwsza mnie zdiagnozowała na nerwicę lękową, dała mi także wiele leków homeopatycznych, które choć nie przynosiły mi ulgi, stanowiły jedyną nadzieję, oraz wysłała do psychologa. Mama po usłyszeniu diagnozy, w swojej bezradności i lęku zaczęła coraz częściej na mnie krzyczeć, wmuszała we mnie jedzenie, straszyła, karała. Był to tragiczny czas. Przez okres roku walczyłam o każdą kromkę chleba, bo panicznie bałam się śmierci, która stała się tak realna.

W pewnych momentach przeczucie śmierci było tak silne, że żegnałam się marzeniami, wizjami swojej przyszłości, ludźmi z przeszłości. Z uczuć nie pozostało mi wtedy już nic, tylko lęk. To poczucie ogołocenia towarzyszy mi do dzisiaj, a w każdy nowy rok wchodzę ze zdziwieniem, że wciąż żyję.


Apogeum

Zaczął się tak kompletny rozkład mojego życia. Przez rok nie mogłam się normalnie odżywiać. W domu zaczęło się piekło. Wciąż krzyk na mnie, krzyk „weź się w garść", "wszystko sobie wymyśliłaś” i wiele innych złych słów. Chudłam. Matka wciskała mi jedzenie. Wymioty, wymioty, biegunka, biegunka. Potem doszły potworne bóle żołądka, pierwszy rok niejedzenia, drugi rok – ból. A przy tym wszystkim potworny lęk i różne urojenia – a raczej to były zniekształcenia rzeczywistości. Wyginanie ścian, jaskrawość kolorów. I dwa odjazdy w inny świat. Odczucia węchowe, wizje, odjazdy. I w tym potworny lęk.

Każdego dnia było „dziś umrzesz”. Największa wizja dotyczyła śmierci: sama ja w kosmosie, czarno i nic, nikogo. Tak wyglądała moja śmierć. Wszędzie robiło mi się słabo. Nie mogłam korzystać z toalet, jeździć windą, chodzić do kina, biblioteki, hipermarkttu. A we wszystkim najgorsze były: ból fizyczny nie do wytrzymania, lęk i piekło w domu. Potworne, codzienne bóle żołądka trwały 3 lata, przy czym jeden rok był naprawdę zupełnie tragiczny. Napady lęku, omdlenia były normą.


Praca nad sobą
Moja rodzina była normalną rodziną. Nie było tam jawnej patologii. Zawsze sądziłam, że jesteśmy dobrą rodziną i szczęśliwą. Zaczęłam terapię – w sumie trwała ona 8 lat. Terapie indywidualne, grupowe, leczenie na oddziale dziennym w szpitalu. Terapia pozwoliła mi zobaczyć rzeczywistość mojej rodziny, choć wcześniej jej nie dostrzegałam. Niezdrowe relacje, uzależnienie, obwinianie, manipulację. Miałam także kompletnie zablokowaną seksualność. Ogromny wstręt do niej, do swojej kobiecości. Wszyscy w rodzinie nosimy ogromne brzemię poczucia winy.

Przez cały okres mojego cierpienia w domu było piekło. Ciągły krzyk, ciągły lęk, a jednocześnie było to jedyne miejsce, gdzie objawy przechodziły, gdzie mogłam spać. Po zakończeniu studiów bardzo chciałam wyprowadzić się z domu. Musiałam jednak utrzymać jakąś pracę, żeby móc się utrzymać. Wiedziałam, że z moim stanem jest to niemożliwe, aby wytrzymać 8 godzin dziennie w pracy. Aby utrzymać pracę, którą udało mi się dostać, musiałam zacząć brać leki. Bez leków już nie byłam w stanie znieść najmniejszego stresu, podjąć najmniejszego wyzwania w pracy. Zdecydowałam się na leczenie farmakologiczne. Zaczęłam normalnie funkcjonować, czułam się lepiej, objawy straciły na mocy, chociaż wciąż mi towarzyszyły. Zaczęłam wyjeżdżać w góry. To było najdalej gdzie dałam radę. I tak jest do dziś.

Biorę leki już od 3 lat. Próbowałam wielokrotnie je odstawić, ale nie mogę. Reaguję bardzo mocno na nawet niewielki stres. Nie mogę spać poza domem. Kiedy wyjeżdżam z pracy nawet pod Warszawę na dwa dni, nie mogę spać i jestem w ciągłym napięciu. Wtedy wracają objawy.


Jeden Bóg
Zawsze odczuwałam pewien respekt przed Bogiem. Nigdy nie odważyłam się opuścić Mszy. Rodzice są wierzący, i chociaż nie spotkali żywego Boga, przekazali mi wiarę.
Przez te wszystkie lata błagałam Boga o pomoc. To była jedyna rzecz, którą mogłam zrobić, chociaż nie wierzyłam, że Bóg cokolwiek tu zdziała. Lecz trzymanie się jakiejkolwiek nadziei było lepsze niż momenty braku nadziei, kiedy chciałam się zabić. Jednak zawsze lęk przed śmiercią był silniejszy. Ale pragnienie ulgi w tym ogromnym cierpieniu było przeogromne.
Uczestniczyłam w modlitwach wstawienniczych prowadzonych przez Odnowę. Zawsze otrzymywałam słowo o uzdrowieniu, co podtrzymywało moją nadzieję na to, że Pan mnie uwolni od lęku. Uczestniczyłam w wielu mszach z modlitwą o uzdrowienie, w wielu modlitwach wstawienniczych. Podczas rekolekcji miała miejsce szczególna modlitwa, bardzo ciężka dla mnie, podczas której wyrywał się z mojego gardła straszliwy krzyk. Ksiądz prowadzący pod koniec modlitwy powiedział, że zostałam uwolniona i wszyscy klaskali się radowali, a ja miałam w głowie zamęt. Jednak cierpliwie otworzyłam się na to, co miało się dalej dziać. Jednakże ani objawy, ani lęk nie ustąpiły. To doświadczenie było dla mnie bardzo trudne. Nie rozumiałam, czemu Pan to dopuścił na mnie.

Wiele doświadczeń, które zebrałam w Kościele przyczyniły się do zejścia z dotychczasowej drogi duchowej, do tego gdzie dziś jestem. Dziś stoję na obrzeżu Kościoła i przyglądam się, bo już dłużej nie mogę trwać w Kościele. Nie chcę już wierzyć w Boga, którego przekazują inni ludzie, nie chcę gotowych odpowiedzi na trudne pytania życia, na dzień dzisiejszy próbuję otworzyć się na Boga od nowa.


Moje dziś

Z wielkim trudem przeżywam każdy dzień w pracy. Mam duże problemy z brakiem energii, brakiem sił, ciągłym poczuciem zmęczenia. Jestem skoncentrowana na przetrwaniu każdego dnia w pracy. Mimo, że nie jest ona ciężka, ani stresująca, jest dla mnie trudne wytrzymanie w pracy. I wciąż lęk, czy ją utrzymam. Teraz też często choruję. Choruję długo na różne infekcje. Już nawet antybiotykami trudno je wyleczyć.

To wszystko sprawia, że brak mi sił do życia. Że życie, każdy dzień jest dla mnie ogromnym wysiłkiem. Czasem nadziei jest mniej. Czasem jej brak. Wtedy jest bardzo trudno. Dlatego żebrzę: o wiarę i nadzieję, sens..

Dlaczego zostałam żebrakiem

Dlaczego postanowiłam spisywać te swoje wypociny, te okupione dużym bólem i dręczeniem psychicznym zdania? Ponieważ w końcu zrozumiałam, że muszę, albo raczej chcę, nadać swojemu życiu jakiś sens. Nie piszę tego w sumie dla ludzi, bo jeśli tak zacznę myśleć, moje zdania stracą swoją naturalność, a zacznę je upiększać słówkami, zwrotami, frazesami, żeby innym się podobało. Wolę więc jako swój cel postawić pisanie dla siebie, aby uwolnić się od pokusy popisywania się przed kimkolwiek. Jednakże, każdą chwilę spędzoną nad tym pisaniem, a także wiele godzin przemyśleń poświęcam tym wszystkim, dla których śmierć stała się bliska pod postacią nerwicy lękowej. Którzy posmakowali tego jedynego, wyjątkowego lęku, który pozostawia w tak niewysłowionej samotności i pustce, że można utracić wiarę w Boga.

Nie mogę dziś robić zawodowo tego, co bym chciała. Nie mogę się w tym obszarze realizować. Nie mogę podróżować po świecie i nie latam nawet do Londynu. Moje życie ogranicza się do Polski, a na co dzień do pracy i powrotu, do częstego dochodzenia do siebie, lub konieczności opuszczania ludzi. I muszę właśnie, po 10 latach walki, nadać temu życiu, takiemu jakie jest, sens. To pisanie jest owocem moich ciągłych poszukiwań nadziei. Szukam nadziei na dzień następny, na to, że życie jest czymś więcej niż trwaniem na padole łez. Jestem żebrakiem nadziei. Żebrzę u Boga i u ludzi, wśród książek, podczas rozmów, w modlitwie. Kiedyś żebrałam na litość, dziś żebrzę agresywnie, z determinacją. Mówię wprost co myślę i co czuję. I wprost pytam. Ale też przestałam naciskać - i ludzi i Boga. Niech każdy ma swoją wolność. Ja żebrzę dalej.